Ustrzyki Dolne
sobota, 29 grudnia 2018

Bieszczady na starej fotografii. Bieszczadzkie zimy.

Bieszczady na starej fotografii. Bieszczadzkie zimy.

Kontynuujemy cykl prezentujący Bieszczady w archiwalnych fotografiach. Zbigniew Maj z Wetliny, przewodnik turystyczny, redaktor naczelny czasopisma „Bieszczady Odnalezione”, inspirowany starymi fotografiami, przypomina czytelnikom Gazety Bieszczadzkiej, jak to onegdaj w Bieszczadach bywało.

Zasypane dwumetrową pokrywą śnieżną szosy i torowiska. Odcięte od świata bieszczadzkie wioski, do których nie docierają autobusy PKS oraz zaopatrzenie do sklepów. Zamknięte szkoły, sklepy i inne miejscowe instytucje, wilcze watahy podchodzące nie tylko nocą do samotnych gospodarstw bieszczadzkich osadników, którzy z obawy przed nimi barykadują drzwi. Tak wyobrażano sobie zimę w Bieszczadach przed 30/40 laty. Czy słusznie?

Nie ulega wątpliwości że życie w Bieszczadach w tamtych latach do łatwych nie należało. Od późnej jesieni do wczesnej wiosny często utrzymywały się tutaj surowe warunki pogodowe. Silne mrozy dochodzące nierzadko do -30 stopni niejednokrotnie dawały się mieszkańcom we znaki. Również gruba pokrywa śnieżna utrzymywała się najczęściej od listopada do marca, a bywało, że i w kwietniu śnieg zalegał grubą pokrywą nie tylko wysoko w lasach i na połoninach.

Gdy moi rodzice przybyli po raz pierwszy do Wetliny, a było to 14 maja 1958 roku, przywitał ich niecodzienny widok. Zalane promieniami porannego słońca, zielone doliny, a w tle groźnie połyskujące bielą, pokryte grubą warstwą świeżego śniegu połoniny. W tamtych czasach widok taki nie należał do rzadkości. A zdarzało się też, że śnieg październikowy zalegał aż do końca kwietnia.

Pojawiały się też problemy z komunikacją autobusową. Obfite opady śniegu, bądź zamieć śnieżna pokrywały w ciągu kilkudziesięciu minut świeżo odgarniętą przez pługi szosę metrowymi zaspami, uniemożliwiając dojazd lub odjazd autobusów. Niejednokrotnie musiałem kontynuować podróż do domu pieszo spod Jabłońskiej Góry, do której docierał autobus, by utknąć w potężnej zaspie tuż u jej stóp lub na pierwszym ostrym zakręcie szosy. Najczęściej wędrowałem wtedy do oddalonej o kilka kilometrów Cisnej, jednak zdarzało mi się też wędrować aż do samej Wetliny. Uczestniczyłem też pewnego razu w niebezpiecznym wypadku, kiedy to autobus na jednym z zakrętów zsunął się do przydrożnej zaspy. Na szczęście nikomu nic się wtedy złego nie stało, jednak wielokilometrową wędrówkę z bagażami po śnieżnych zaspach zapamiętałem na długo.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że były to zdarzenia incydentalne, gdyż kierowcy najczęściej stawali na wysokości zadania, i bez względu na trudne warunki pogodowe, odważnie pokonywali odległości dzielące najdalej nawet położone bieszczadzkie wioski od najbliższego miasta. Szczególnie zapisał się w mojej pamięci kierowca niebieskiego Jelcza (głównie takie pojazdy pomykały wtedy po bieszczadzkich szosach), niejaki Mundek. Ten słusznej postury kierowca był nie lada jakim specjalistą. Pokonywał trasę Lesko-Wetlina nawet po zasypanej szosie. Dopiero gdy natrafił na zaspę, której nawet poczciwy Jelcz-ogórek pokonać nie potrafił, prosił pasażerów o pomoc. A wtedy wszyscy bez względu na płeć musieli opuścić przytulne cieplutkie wnętrze, by wspomóc kierowcę popychając jego pojazd. Czasami, gdy zaspa była zbyt pokaźna, Mundek wyjmował z przepastnej czeluści bagażnika łopaty, którymi pasażerowie, zmieniając się co pewien czas, odkopywali autobus który w niej utknął.

Nie zawodzili też na ogół drogowcy odśnieżając drogi po których dzielni kierowcy Jelczy i Autosanów docierali do odległych bieszczadzkich wiosek. Kursowały też regularnie długie składy kolejki leśnej, codziennie pokonującej trasę Cisna-Wetlina i, wywożącej drewno z miejscowych składnic. Odjeżdżały też spod połonin poczciwe czechosłowackie Pragi, wyładowane bukowymi klocami, by dostarczyć je gdzieś do odległych tartaków, gdyż jak stwierdził jeden z filmowych bohaterów z tamtej epoki - „Na to drewno czekają. Powstaną z niego zapałki, wykałaczki itd”. Było to o tyle istotne, że właśnie zimową porą wykonywano najwięcej cięć w bieszczadzkich lasach. Nie można było więc z wywózką drewna czekać do wiosennych roztopów. Trzeba jednak wspomnieć, że zdarzały się też wtedy tragiczne wypadki z udziałem owych samochodów. W jednym z nich zginął na serpentynach pomiędzy Wetliną a Berehami, kierujący właśnie takim samochodem marki Praga, wujek mojej mamy.

Do bajek i legend zaliczyć należy opowieści o tym, jak to dawniej Bieszczady na długie tygodnie bywały odcięte od świata zewnętrznego przez obfite opady śniegu. Drogi przeważnie bywały przejezdne dla samochodów ciężarowych i autobusów. Jednak nie przygotowani właściwie, nie zaopatrzeni w łańcuchy śnieżne turyści, często kończyli podróż swoimi Syrenkami, Moskwiczami, Wartburgami, a nieco później także Fiatami 126p, pod Jabłońską Górą. Turyści nie zapuszczali się jednak zimową porą w Bieszczady zbyt często, a to z powodu owych opowieści w wyjątkowo srogich tutaj zimach. Nieprzejezdny był też przeważnie odcinek pomiędzy Wetliną a Ustrzykami Górnymi, lecz mieszkańcy Ustrzyk podróżowali inną trasą, przez Lutowiska i Czarną.

Docierało też zimową porą zaopatrzenie do miejscowych sklepów. Nie pamiętam takiej sytuacji, by zabrakło oczekiwanych przez wszystkich z utęsknieniem produktów, bez których trudno sobie wyobrazić święta gdziekolwiek, również w Bieszczadach. W sklepach nie zabrakło nigdy bajecznie pachnących, pakowanych w szeleszczące papierki cytryn, pięknych czerwonych jabłek, które zawieszano na świątecznych choinkach (na co dzień nieczęsto takie jadaliśmy) czy wreszcie charakterystycznych cukierków - sopli choinkowych, bez których nikt nie wyobrażał sobie świątecznego drzewka. W szkole otrzymywaliśmy paczki mikołajkowe, w których oprócz przeróżnych słodyczy, zawsze znajdowaliśmy aromatyczną pomarańczę. Wyjaśnić przy okazji muszę, że oprócz Świętego Mikołaja, odwiedzał nas wtedy także Dziadek Mróz. Jegomość ten spoglądał na nas z kart „Wiesiołych Kartinek” i „Murziłki” gdyż w takie to czasopisma zaopatrywał nas wówczas „bratni” Związek Radziecki. Byliśmy zdezorientowani, nie mogąc wyjaśnić który to z owych brodatych jegomości dostarczał do szkoły te paczki. Rodzice przekonywali nas przecież niezmiennie, że czynił to Święty Mikołaj. Mimo tych niejasności zawartość paczek była dla nas niczym skarby bajkowego Sezamu, i nie miało dla nas znaczenia, czy przynosił je „Died Moroz”, czy nasz poczciwy Św. Mikołaj.

W sklepach nie brakowało też innych produktów „świątecznych”. Pojawiały się aromatyczne olejki do wypieków, rodzynki, mak, a poza tym zimne ognie oraz wiele innych skarbów. Na koniec wspomnieć też wypada o zapasach napoi, bez których dorośli nie mogli się obejść w okresie świątecznym.

Zimy były wówczas, co uczciwie przyznać muszę, o wiele bardziej „zimowe” niż obecnie. Dla dzieciaków srogie zimy bieszczadzkie miały zarówno dobre, jak i mniej przyjemne strony. Gruba pokrywa śnieżna umożliwiała nam uprawianie „sportów” zimowych, takich jak zjeżdżanie na sankach lub na „byle czym”, baraszkowanie w białym puchu i prowadzenie prawdziwych wojen na śnieżki. Gruba tafla lodu na pobliskich rozlewiskach umożliwiała jazdę na łyżwach. Mniej przyjemne były dla nas wędrówki do szkoły i z powrotem. Mój tato codziennie rano przecierał nam szlak, specjalnie wędrując okrężną drogą do sklepu, by trasa wiodła obok szkoły. Musieliśmy stąpać dokładnie jego śladem, gdyż zboczenie ze ścieżki skutkowało ugrzęźnięciem w śniegu po pachy.

Na prezentowanym dzisiaj zdjęciu z końca lat 50. widzimy pracowników ładujących szczapy drewna na samochód produkcji radzieckiej, marki ZIS. W tamtych czasach był to jedyny dostępny pojazd zdolny do pokonywania bieszczadzkich bezdroży. Ten potężny, mocny samochód wojskowy doskonale się do tego celu nadawał, a po założeniu na koła łańcuchów stawał się pojazdem zdolnym pokonać niemal wszelkie bezdroża.
Srogie bieszczadzkie zimy są jak na razie przeszłością, czy doczekamy się ich powrotu, czas pokaże.
Zdjęcie z archiwum RDLP w Krośnie

autor: ZM