Ustrzyki Dolne
sobota, 23 marca 2019

Ołowiany żołnierzyk

Przygraniczny pluton KBW w zimowych mundurach polowych

Przedstawiamy opowiadanie Adama Szarego, które powstało na podstawie autentycznych wydarzeń zasłyszanych w 1993 r. od drwali w Beniowej.

W wojsku bywa różnie. Modemu, wrażliwemu chłopakowi, wyrwanemu z rodzinnego gniazda, wszelki grunt osuwa się spod nóg. Nasz młody bohater przeżywał właśnie takie chwile. Był teraz jak mysz, którą kiedyś tam, w dzieciństwie, zapędził do pustego kąta i nakrywszy słojem, urządzał jej życie po swojemu. Tłuste żarcie, ciepły przypiecek i przeróżne atrakcje, na bieżąco wymyślane przez jej „dobroczyńcę” - wszystko to stało się jej „szczęściem”, na które odtąd była skazana. Jego z kolei marzenia, by zmniejszyć się do jej rozmiarów i popatrzeć na świat z jej perspektywy, spełniły się dopiero teraz. Wszak każdy poborowy, trafiając do koszar, w obliczu wojskowej machiny niewyobrażalnie maleje. Zatracając ludzkie kształty, staje się myszką, intensywnie tresowaną do ściśle wytyczonych celów.
Stał więc nasz zamyślony żołdak przed pasiastą, biało-czerwoną budką, przydreptując z nogi na nogę, bo mróz dawał się już we znaki. Na horyzoncie majaczyły jeszcze zarysy górskich grzbietów, pokrytych warstwą zaskorupiałego śniegu. Kiedyś uwielbiał zimę i takie widoki. Teraz otrzepywał się na samo wspomnienie wczorajszego marszobiegu. Rakiety miał tylko kapral. Oni byli przecież „kotami”, a kot nie powinien korzystać ze zbytków. Grzęźli więc po uda w twardej, zlodowaciałej tafli. Rezultat - odmrożenia i skurcze w nogach. W uszach grzmiało jeszcze echo  przyspieszonego „kursu języków obcych” w wydaniu kaprala.

W tej zimnej i obcej scenerii pozostały tylko ulubione wycieczki w głąb światów wewnętrznych. Wehikuł czasu działał. Myśli biegły do chwil, gdy sam był generałem, za którego ginęli żołnierze, rzucając się pod koła kartonowego czołgu. Ogromne łóżko, krzesła i stół, pofałdowany dywan - to były dopiero przepaściste skały i góry! Złogi śniegu stanowiła kołdra, w której grzęzła cała dywizja, przedzierająca się ku upatrzonym celom. I nikt nie narzekał, każdy chciał się bić...
- Czy wam ten zasrany móżdżek do czapki przymarzł!!! Baczność! - usłyszał grzmiący głos. Wzdrygnął się, zupełnie tym zaskoczony, wyprężając machinalnie pierś i trzaskając przed oficerem obcasami.
- Kolumna czołgów mogłaby przejechać, a wy tu sobie gwiazdy, kurwa, liczycie! Gdzie wasz kapral?!
- Na przepustce, obywatelu poruczniku.
- Zawołać mi go natychmiast! - rzucił krótko do swego łącznika. - Będzie miał czas do rana, żeby wymyślić sposób na sprowadzenie was z tych różowych obłoczków.
Zniknął tak nagle, jak się zjawił, pozostawiając za sobą dudniący w uszach pogłos, wyrok zapowiedzianej gehenny. Jak domek z kart prysły wszystkie plany na jutrzejszy urlop. To gorzej, niż głodnemu zabrać sprzed nosa pachnący bochen chleba. Do oczu napłynęły łzy.
Nie musiał czekać na poranny apel, żeby poznać perspektywę jutra. W lawinie ciężkich wyzwisk kapral przerósł samego siebie, wyładowując na podwładnym całą swą złość z powodu przerwanej przepustki.

Sen długo nie przychodził, choć tej nocy należało zgromadzić szczególną porcję sił na powitanie nadchodzącego świtu. Miał do siebie żal. Wystarczyło przecież tylko wytrzymać tę ostatnią godzinę!  Gdyby na warcie zachował czujność, już teraz mógłby się rozkoszować przedsmakiem trzydniowej wolności. Zdążyłby odwiedzić dom. Choć podróż pochłonęłaby dwa dni, to i tak byłoby warto.
Dotąd tylko jeden raz miał możliwość takiego wyjazdu. Zostało wspomnienie, przebudzenia w wygodnym, domowym łożu, kiedy to chciał siłą woli zatrzymać wahadło ściennego zegara. Każde jego tyknięcie bezlitośnie smagało po uszach, przybliżając powrót do koszar. Był w tym jakiś paradoks - na swojej pryczy, po tamtej stronie muru, odmierzał godziny dzielące go od chwilowej wolności - a gdy już ona nadeszła, odliczał czas jej końca. Jedynie ciepły głos matki niósł chwilę ukojenia.
Poranny apel potwierdził najgorsze przypuszczenia: anulowanie urlopu i zapowiedź morderczej wędrówki przez połoniny do strażnicy w Siankach.
- Przesyłka ma dotrzeć jeszcze dzisiaj przed zmierzchem - kapral z mrożącym uśmieszkiem cedził przez zęby słowo za słowem. Aby was znowu gwiazdy nie rozmarzyły!  Pójdziecie sami. Macie się zameldować jeszcze przed zachodem słońca.
- Tak jest! - Krótko potwierdził przyjęcie bezwzględnego rozkazu. Sprężyście odwrócił się i odmaszerował.
Wiedział, co w takich warunkach znaczy dotrzeć do najdalszej placówki i jeszcze tego samego dnia wrócić. Za niewykonanie rozkazu groziło widmo osławionego karceru. Nie miał jeszcze okazji poznać tego miejsca osobiście, lecz słyszał, że załamywali się w nim najtwardsi, a co dopiero on, kompanijny „maminsynek” i „nieudacznik”.
- Wydać mu amunicję. Trzy naboje na odstraszenie wilków powinny wystarczyć - usłyszał na odchodnym dyspozycję. W jego uszach te słowa zabrzmiały niczym wyrok pogrzebania żywcem. Wiedział, że w lasach czyhają nie tylko wygłodniałe wilki. Po górach krążyły jeszcze niedobitki UPA z rozbitych sotni. Ci nie przebierali w środkach, kąsając wszystko, co miało posmak nowej państwowości.  Szczególnie upragnioną ofiarą, na której mogli wyładować bezsilną nienawiść, byli samotni żołnierze.

Gdy opuszczał koszary, przeszło mu przez myśl podejrzenie: czy aby ów rozkaz nie był perfidną pokusą do dezercji. Od pewnego czasu wyraźnie dawano mu do zrozumienia, że jest „balastem zaniżającym ogólną sprawność kompanii”. Wędrówka w pojedynkę wiodła więc jego myśli na pokuszenie. Być może łatwo by im uległ, gdyby nie był typem marzyciela, skłonnego uciekać do wewnątrz siebie, niż na zewnątrz koszarowego bagna. Próbował więc wytężyć całą swą uwagę na dwóch rzeczach - właściwym odczytaniu mapy (z którą też miewał  kłopoty) i na ominięciu ewentualnych niebezpieczeństw.
Niestety, okazało się, że dostał wybrakowaną parę rakiet. Póki szedł lasem, mógł utrzymywać miarowe tempo. Gdy trzeba było sforsować pasmo połonin, wojskowe buty zaczęły grzęznąć. I choć skorupa śniegu była tak zlodowaciała, że nie każdy krok kończył się zapadnięciem, marsz okazał się jeszcze bardziej wyczerpujący - młody wojak zupełnie opadł z sił. Za każdym razem, Ilekroć padał na twarz, łamiąc szklaną taflę zlodowaciałego śniegu, trwał przez chwilę w bezruchu, zbierając resztki woli do powstania. Zwilgotniały mundur zesztywniał jak zbroja. Ręce i twarz, bezlitośnie kąsane przez mróz, mocno poczerwieniały.
- Jeszcze tylko jedna dolina, a tam choćbym padł. Wystrzelę, to mnie znajdą, mają przecież psy... - pocieszał się jak tylko mógł. Choć wargi wciąż mechanicznie poruszały się w niemej modlitwie, trudno już było utrzymać w ryzach myśli.
Wraz ze nadejściem zmierzchu mróz stał się bardziej siarczysty. Ogromna pomarańcza księżyca wznosiła się nad horyzontem. Blask odbijał się od lustrzanej powierzchni śniegu. Bez trudu można było czytać mapę. Ale oprócz tej zbawiennej latarni pojawiło się coś jeszcze. (...)

(Cały tekst w GB nr 6 - zapraszamy do zakupu PDF)

Fot. arch. Adama Szarego

Młody żołnierz KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego) z przymusowego poboru
autor: Adama Szary