Ustrzyki Dolne
niedziela, 29 stycznia 2017

Podróż w Bieszczady

Podróż w Bieszczady<br/>fot.  Wydawnictwo Artystyczno-Graniczne w Krakowie - album Bieszczady Wczoraj Dziś Jutro 1964.
fot. Wydawnictwo Artystyczno-Graniczne w Krakowie - album Bieszczady Wczoraj Dziś Jutro 1964.

W 1964 roku nakładem Wydawnictwa Artystyczno-Granicznego w Krakowie ukazał się album „Bieszczady Wczoraj Dziś Jutro”. Wydawnictwo została opatrzone wstępem, na który składają się trzy artykuły. Rozpoczynamy publikację pierwszego z nich – reportażu Jerzego Lovella „Podróż w Bieszczady”.

Przybyłem tu w porze, kiedy góry i połoniny, rzeki i lasy nie przemieniły się jeszcze w teren przygody, krainę włóczęgi, tysiącznych niespodzianek i możliwości. Nie był to już także okres śniegu i zawiei, osad odciętych od świata, wilczych tropów i sarnich padeł.

Przybyłem tu w porze, kiedy góry i połoniny dawno już puściły w niepamięć ostatnie echa serii karabinów maszynowych, trzask wysoko płonącego ognia, skargi mordowanych. Szosami o gładkim asfalcie sunę wielokształtne ciężarówki z drzewem, budulcem i zaopatrzeniem, z nowych murowanych domów wyjeżdżają w pola drabiniaste wozy, nad brzegami strumieni kolebię się tłuste kaczki. Ale mimo to nie jest to jeszcze okres pełnego wzięcia, zawładnięcia tą ziemią, tymi górami, tymi połoninami.

W kalendarzu przyrody pora ta nazywa się wiosnę, wczesną wiosnę i oznacza wzmożony trud ziemi i człowieka. Zaciekły i straszny czasem, lecz piękny trud tworzenia. Myślę, że w kalendarzu historycznym Bieszczadów widnieje pora dokładnie taka sama.

Jechaliśmy w trójkę: historyk sztuki Jerzy, plastyk Tadeusz i ja, reporter. Jerzy co chwila trzaskał aparatem fotograficznym, Tadeusz nie rozstawał się ze szkicownikiem, ja tylko zapamiętywałem. Tutaj jednak, gdzie przyjechaliśmy pod koniec podróży, ale gdzie zarazem odnieśliśmy wrażenie, że gdyby nie ta bytność - cała nasza podróż nie miała by sensu, straciłaby swój odnośnik najistotniejszy - otóż tutaj, w Solinie, aparat i szkicownik okazały się nieprzydatne, jako rzeczy zabronione. Pozostała reporterska pamięć.

To co nas urzekło, wynikało z prawa kontrastu. Zatrzymaliśmy się na stromym wzgórzu nad Sanem, w okolicy czerwonych gmachów administracji i mieszkań personelu technicznego. Jeszcze pełni różowo-zielonych pejzaży gór i dolin, wyrzuceni z nich niejako ostatnią serpentynę długiej drogi - na wprost oczu, na przeciwległym wzgórzu, znajdowaliśmy ich przypomnienie i dopełnienie. Ale równocześnie poniżej, wzdłuż płaskich brzegów rozlanej rzeki, na dalej wznoszących się zboczach, w ostrej wyrwie między skalnymi grzebieniami - działo się coś, co zdawało się wyczarowane - ale nie przez sfarę, szacownę sztukę czarnoksięską (która byłaby zgodna z duchem tej ziemi, jej skalnoleśnymi gustami, jej goręcymi wiatrami ze wschodu i południa), nie przez tutejszy ród Liczyrzepów, ale przez magię zgoła nowożytną - techniczną, elektronową, może i kosmiczną. Oko laika (ale niezupełnego; był już wszak na wielu wielkich budowach) nie zawsze rozróżnia przeznaczenie, odnotowuje tylko wielość i kształty maszyn - równo, jak w ordynku stojące wywrotki, buldożery, ekskawa - tory, a potem - zosobna - kacze dzioby kopaczek, ażurowe arkady estakad, olbrzymie gruszki baterii betoniarskich, patronujące z wysoka, ze zbocza, jak hetmani nad żelaznym wojskiem. I to jest właśnie dziwne - wielość, wieloraka wielość maszyn na płaszczyznach piętrzących się jedne nad drugimi, wyżej, coraz wyżej; stromy amfiteatr maszyn, któremu u samego szczytu przyglądają się niemi, zdumieni widzowie - żywe, odwieczne drzewa (a może także, co reporter odnotował z lektury, dziwostworzenia tych stron - pustułki, smużki, cierniokręty, płochacze). I jeszcze jedno zaczarowanie - cały ten ogromny świat maszyn, celowy sam w sobie, zorganizowany, sprzęgnięty arteriami dojazdów, rur, przewodów, drgający od wielkich mocy, gotowy do wielkich prac - stoi w bezruchu i bezczłowieczeństwie jak zatrzymany w powietrzu obraz z innego świata.

- Czemu się to nie rusza? - zapytałem.
Mieliśmy w tym dniu gościa - przewodnika, kierownika Stanisława K. z Prez. PRN w Lesku. Smagły w czarnym swetrze, w pumpach na żylastych nogach, przystawał znakomicie do krajobrazu w każdej jego postaci. Woził ze sobą od rana pękaty zeszyt z danymi statystycznymi, okólnikami, wykazami.

Od chwili, kiedy źródełko wody mineralnej koło Baligrodu (działała, psiakość, na rozwolnienie) ochrzciliśmy po wieczne czasy „studnię Amora” - przestał w ogóle zaglądać do tego zeszytu.

- Co się ma ruszać, kiedy jest sobota, i to popołudnie - odpowiedział. - Fajerant. Zostali ci, co muszą. Reszta - pojechała do żon.
Nie trzeba było zaglądać do zeszytu. - Dane znaliśmy sami. Zamiast pierwotnie przewidywanych na ten okres budowy dwóch tysięcy robotników - pracuje zaledwie około sześciuset. Za pozostałych - robią maszyny. „Jeden z najwyższych w Polsce współczynników mechanizacji robót budowlanych” - powiedział ktoś uczenie. A wszystko to, podobno, dlatego, że maszyny - jak dotychczas - nie muszę jeździć do żon. Nie trzeba dla nich budować domków jednorodzinnych.

- Sztabu inżynieryjnego i dozoru technicznego maszyny jednak nie zastąpią - cięgnie kierownik K. - Oni muszę być tu na miejscu, w jak najlepszych warunkach, możliwie z rodzinami, bo wszak to robota na dobrych parę lat. Wedługnależałoby zbudować dla nich wille i baraki. Jak się budowa skończy baraki diabli wezmę, a z willami nie wiadomo co robić. Poszliśmy po rozum do głowy. Te wielkie gmaszyska, przy których stoimy to właśnie mieszkania personelu. Personel odejdzie a gmachy pozostanę. Dla turystów. Gotowe hotele, restauracje, magazyny. Pięknie położone nad samym jeziorem. Bo, oczywiście,  woda wtedy podejdzie aż tutaj, do naszych stóp. Zalew większy od rożnowskiego. Hydroelektrownia o mocy 120 MW. Jeśli chcecie pogadać z którymś z inżynierów, to najlepiej pojedźmy do Myczkowiec. Tam zapora już gotowa, a nad nią - taki właśnie hotel z piękną restauracją. Ponieważ zaś dzisiaj jest sobota, popołudnie, inżynierowie młodzi, a z Soliny ledwo osiem kilometrów... tam ich pewno znajdziemy.

Tak to odczarował się zaklęty amfiteatr maszyn, spiętrzonych nad Sanem aż po zdziwione drzewa na szczytach wzgórz, odczarował się, ale tylko trochę. Pozostało wrażenie czegoś ogromnego i - poprzez kontrast z przyrodą, historią, tradycją - aż nierzeczywistego. Takich emocji nie dała w początkach swej budowy ani Nowa Huta, ani Skawina, ani nawet Konin czy Turoszów. Tam krajobraz poddawał się niejako człowiekowi i maszynie miękko, bez walki, tutaj mocuje się z uporem i zaciekłością, pozostaje sobą, każe tamtemu światu, maszyn i ludzi, istnieć osobno, tak osobno, że aż boleśnie i nie do uwierzenia, na zasadzie czaru i zaklęcia.

- Za mało się o Solinie pisze - mówi Tadeusz, z żalem spoglądając na notatnik. - A to przecież jedna z najmocniejszych rzeczy w Polsce.
Potem już, w Sanoku, w hotelu, próbował to i owo z pamięci naszkicować. Nie wychodziło. Albo maszyny przesłaniały góry, albo góry przytłaczały, upokraczniały rojowisko do niczego podobnych maszyn.
- Góry biją się z maszynami - powiedziałem.
- Cholera, nie Bieszczady - odpowiedział. - Ręka jakoś sama chce rysować te skałki, te laski, te cerkiewki... Buntuję się, czy co?
Racja. Odczuliśmy to wszyscy, ledwie zniknął za nami amfiteatr Soliny. A najbardziej w pobliskich Myczkowcach, gdzie istotnie piękny hotel otoczony kwietnikami królował nad zalewem zupełnie po europejsku, godnie i luksusowo. „Żebyście widzieli, jakie tu tłumy zwalają w lecie, ile tu aut, motocykli, skuterów z Jasła, z Sanoka, z Rzeszowa; ba, nawet z Warszawy” - chwalił się kierownik. A my, podumawszy chwilę nad kuflem piwa w nowoczesnej restauracji (inżynierów z Soliny jakoś nie było; w ogóle pustki, boć to jeszcze nie sezon) - kazaliśmy szoferowi czym prędzej zawracać do Sanoka. „Cerkiewki – upominał Jerzy kierownika. - Koniecznie niech mi pan pokaże, co będzie po drodze”.

Trafiła się jedna, bodajże w Uhercach, kawałeczek w bok od szosy. Kierownik mówił, że nic specjalnego, nieciekawe; pozostałem więc w aucie, ale Jerzy uparł się, że musi zobaczyć. Poszli z Tadeuszem i kierownikiem. Spacerowałem, oczekując ich, wzdłuż drogi. Cisza, absolutna cisza wieczorna i tylko te lesiste wzgórza dookoła, w zachodzącym słońcu już nie mgiełkowo-różowe, ale krwiste aż do fioletu. I nagle - coś jakby dzwon. Jedno, drugie uderzenie - jękliwe, chrypliwe, konające. Nawet echo nie odpowiedziało.
Jerzy wrócił niesłychanie dumny. „Słyszałeś? — powiedział. — Cerkiew nieciekawa, rzeczywiście, i strasznie rozszabrowana, ale dzwon wisiał na dzwonnicy. Bez sznura, bez drabiny. Wlazłem po dylach. Słyszałeś?”
- Po coś ty, wariacie, dzwonił? - zapytałem.
- Nie wiem  odpowiedział. - Musiałem.
Tadeusz pierwszy go zrozumiał. Jego ręka też m u s i a ł a . Bieszczady buntowały się poprzez nas przeciw tej solińsko-myczkowskiej supercywilizacji i europejskości. Odrzuciło nas od razu w d r u g i k ą t tego przedziwnego świata; ten zamierzchły, pradawny i wczorajszy, bo i zwykłe w c z o r a j jest tu już zamierzchłością.
Pokój w sanockim hotelu „Bieszczady” mieliśmy trzyosobowy, papierosów było dość. Gadaliśmy do rana.
Jerzy Lovell

 

Jerzy Lovell ur. 1 stycznia 1925 w Drohobyczu, zm. 4 grudnia 1991 w Krakowie – polski prozaik i reportażysta. W latach 1940–1945 przebywał na Węgrzech, gdzie był uczniem polskiego gimnazjum w Balatonboglár. Debiutował jako poeta w 1943 na łamach polskiej prasy. W latach 1946–1949 był redaktorem gazety „Echo Krakowa”, zaś w latach 1950–1951 „Gazety Krakowskiej”. W latach 1947–1948 był członkiem PPR, od 1948 należał do PZPR[1]. W 1950 ukończył szkołę dziennikarską przy KC PZPR. W okresie od 1951 do 1978 był redaktorem „Życia Literackiego”, następnie zastępcą redaktora naczelnego.

Podróż w Bieszczady<br/>fot.  Wydawnictwo Artystyczno-Graniczne w Krakowie - album Bieszczady Wczoraj Dziś Jutro 1964.
fot. Wydawnictwo Artystyczno-Graniczne w Krakowie - album Bieszczady Wczoraj Dziś Jutro 1964.
Podróż w Bieszczady<br/>fot. fot. źródłao: podkarpacka.fotografia.eu
fot. fot. źródłao: podkarpacka.fotografia.eu
autor: Jerzy Lovell