Ustrzyki Dolne
sobota, 8 lutego 2020

W „tiepłuszkach” na Syberię

W „tiepłuszkach” na Syberię

10 lutego mija 80 lat od przeprowadzenia przez okupacyjne władze ZSRR pierwszej deportacji Polaków zamieszkałych na dawnych Kresach wschodnich. Przygotowana przez NKWD i inne służby „bezpieki” operacja w szczególności dotknęła pracowników administracji leśnej.

Po kampanii wrześniowej 1939 r. i zajęciu polskich Kresów, Sowieci – w wyniku przeprowadzonych przez siebie wyborów – umożliwili objęcie władzy cywilnej miejscowym aktywistom komunistycznym, których większość miała porachunki z Polakami. Z pomocą lokalnej władzy szczebla podstawowego, NKWD sporządzała listy „wrogów ludu” i „źle nastawionych” do ZSRR patriotów polskich, przeznaczonych do pilnego usunięcia z okupowanych terenów. Spisywanie zakończono do 5.01.1940 r. Ponadto na listach figurowali Polacy, których status życiowy był ponadprzeciętny. Oprócz właścicieli ziemskich, osadników-kombatantów wojny 1920 r., wojskowych, policjantów, funkcjonariuszy innych służb mundurowych, prawników, nauczycieli, urzędników państwowych – znaleźli się na nich prawie wszyscy leśnicy, od szczebla gajowego poczynając. Polscy leśnicy, przeszkoleni w ramach Przysposobienia Wojskowego Leśników, obeznani w terenie i rozproszeni po wielu miejscowościach, w nowej rzeczywistości zdawali się być elementem podejrzanym – jako potencjalni szpiedzy i agenci polskiego wywiadu. Represje i aresztowania trwały od jesieni 1939 r.; kończyły się więzieniem, a nawet wyrokami śmierci.

Globalna gehenna rodzin leśników, którzy z osadnikami według przygotowanych list „poszli na pierwszy ogień”, rozpoczęła się niespodziewanie po północy 10 lutego 1940 r., w wyznaczonym przez Moskwę terminie pierwszej deportacji. Dotknęła 70 proc. leśników na Kresach. W kolejnych wywózkach deportowano resztę. Gdy w 1941 r. na ten obszar wkraczali Niemcy, leśników narodowości polskiej już tam prawe nie było.

Kwadrans na spakowanie
Przebieg brutalnej akcji był wszędzie podobny. Dość wiernie oddaje to relacja  sybiraczki Mari Skrzyńskiej z domu Ząbek (1926-2003), córki leśniczego z Ropienki:

„Mój ojciec Stanisław Ząbek ur. 11.04.1895 r. (…) mieszkał z rodziną w Ropience pow. Lesko, gdzie pracował jako leśniczy. Zarządzał lasami majątku ziemiańskiej rodziny Hołyńskich w Brelikowie oraz lasami dziedzica Ropienki Górnej i przedsiębiorcy naftowego Henryka Linderskiego.

Pamiętam doskonale ten piątkowy wieczór 9 lutego 1940 r. Byłam już w wieku 13 lat. Tego wieczoru mama zarobiła zaczyn do ciasta na chleb do upieczenia w sobotę. Żeby go przygotować przecierała ziemniaki przez sito. Chleba już nie upiekła, bo tej nocy ok. godz. 2:00 obudził nas łomot i krzyk „otwierać drzwi!”. Po wejściu trzech uzbrojonych NKWD-stów oznajmiono, że jest nakaz przeprowadzenia rewizji i zaczęli poszukiwania rzekomo ukrywanej broni. Ojca od nas odseparowali, stawiając go do kąta. Nie spuszczali z niego oka. My z mamą stłoczeni w drugim końcu pokoju i zagrodzeni dosuniętym łóżkiem z przerażeniem patrzyliśmy jak przewracają wszystko i przeszukują nasz dom w poszukiwaniu broni, antybolszewickich broszur i kosztowności. Po skończonej rewizji, kiedy nic nie znaleziono, odczytano nasze imiona i nazwiska oraz nakaz przesiedlenia, wydany przez „Верховнe власти”. Pamiętam jak tato, który znał język rosyjski, przerażony cicho powiedział: „Jezus, Maria, a gdzie to w ciemną noc, trzaskający mróz i zadymkę z zaspami mamy się poniewierać”; w tym momencie z mamą zaczęliśmy płakać.

Jeden z żołnierzy niby na pocieszenie skwitował, że jedziemy niedaleko koło Lwowa i jeszcze tu wrócimy. Oświadczono stanowczo, że w ciągu 15 minut mamy opuścić dom. Poganiając mamę, kazano jej ciepło ubrać dzieci, spakować niezbędne rzeczy i przygotować się do podróży, bo podwoda już czekała na drodze. Przez cały czas tato trzymany był w kącie. Wykorzystując chwilę nieuwagi, mama cicho szepnęła do moich braci Tadzia (lat 11) i Gustka (lat 5), żeby wymknęli się i poszli obudzić babcię (mama mojej mamy) mieszkającą w sąsiednim domu i poprosili o trochę mleka, a także przekazali co się stało. Od babci Tadzio wrócił sam, małego Gucia nie puszczono i zatrzymano u niej, a sama babcia, kiedy nas wyprowadzano, owinięta kocem przybiegła do nas z krzykiem i płaczem. W rozpaczy zaczęła nas siłą wydzierać siłą i ściągać z sań, ale pilnujący nas żołnierz sowiecki odepchnął ją trącając do rowu w zaspę, nie dopuścił jej więcej do sań.

W końcu pod strażą jak zbrodniarza wyprowadzili pilnowanego tatę, sadzając go na drugich saniach. Nie pozwolono nam nic wziąć, tylko dobrze się ubrać. Dopiero później zobaczyliśmy, że innym rodzinom deportowanym pozwolono zabrać na drogę nieco żywności, a my nawet chleba nie zabraliśmy. Ciemna noc, mróz, zadyma, ludzie spali, a my jechaliśmy w nieznane. Po 10 km jazdy dowieziono nas do stacji kolejowej w Olszanicy, gdzie czekał podstawiony długi skład bydlęcych wagonów. Przy wysiadce i przechodzeniu na stację była szansa na ucieczkę dla dzieci, które były mniej pilnowane. Mama namawiała nas, zwłaszcza że w tej wsi mieszkały dwie nasze ciocie, ale orzekliśmy, że gdzie tato i mama -  tam i my.

Kiedy poprowadzono nas do wagonu i odsunięto zaryglowane drzwi, okazało się, że w ciemnościach wagonu popłakując siedzą już jakieś rodziny (…). Po zasunięciu drzwi wszyscy zaczęli głośno szlochać i lamentować. Okazało się, że w naszym wagonie jest ponad 40 osób i są to tylko rodziny leśników (…). Przez szpary w wagonie widać było, jak ze wszystkich stron pod eskortą sowieckich żołnierzy przywożono kolejne rodziny i ładowano do wagonów (…). Nasza ciocia Seginowa z Olszanicy, dowiedziawszy się, że nas przytrzymują przed wywózką, przyszła na stację z płaczem i chciała nam podać mleko. Zaczęła wołać, bo nie wiedziała, w którym jesteśmy wagonie. Przez szpary widzieliśmy, jak pilnujący pociągu sowiecki żołnierz, szarpiąc się z ciocią odepchnął ją, a wyrywając naczynie z mlekiem rzucił nim o wagon aż mleko się wylało.

Ludzi przywożono z różnych stron jeszcze przez 2 dni, nawet od strony Kuźminy i Birczy. Przez ten czas wszyscy tylko płakali i modlili się, ale największa rozpacz i lament zaczęły się jak w porze nocnej ze stacji w Olszanicy ruszył pociąg (…). Rankiem przez wydrążoną scyzorykiem szparkę zauważyliśmy, że stoimy w Przemyślu. We Lwowie przeładowali nas na wagony szerokiego toru, wtedy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jedziemy na Sybir. Mówiono, że nasz skład pociągu liczył ok. 60 wagonów i podobno wieziono nim 2,5 tys. zesłańców. We Lwowie takich transportów z Polakami jak nasz stało wiele. Mimo wołania o pomoc spragnionych i głodnych ludzi, pierwszą strawę (zamarznięty kawałek czarnego chleba i mała porcja niedobrej zamarzniętej kaszy jęczmiennej) i trochę „kipiatoku” dostaliśmy dopiero na stacji Podwołoczyska, w pobliżu niedawnej granicy polsko-sowieckiej.

Dalej jechaliśmy przez miesiąc, po drodze wiele schorowanych ludzi umierało, a trupy wyrzucano za tory w śnieg. Mama też ucierpiała, była poparzona, bo podczas podróży przy szarpnięciu wagonami wylał się na jej nogę wrzątek z garnka strąconego z piecyka. Przywieziono nas do pasiołka Pobiedy koło miejscowości Tawda, Oblast Świerdłowsk, a dalej w tajgę ruszyliśmy transportem konnym i piechotą do Fanierny, gdzie na początek musieliśmy postawić sobie baraki do zamieszkania. Pięcioletni pobyt na Syberii nadaje się na osobną opowieść. Do kraju wróciliśmy w marcu 1946 roku”.

Wielu zmarło w drodze
Widocznym przykładem przeprowadzenia akcji deportacyjnej leśników w Bieszczadach był los pracowników państwowego Nadleśnictwa Berehy w powiecie leskim (dziś Nadleśnictwo Ustrzyki Dolne), które znalazło się po sowieckiej stronie od granicy pomiędzy ZSRR i GG. W wyniku przeprowadzonej obławy na biuro i sąsiadujące budynki mieszkalne nadleśnictwa, a także ściągnięcia pod konwojem rodzin leśniczych i gajowych z okolicznych leśniczówek i gajówek, wywózką objęto niemal cały personel nadleśnictwa, łącznie z nadleśniczym Józefem Strachem, jego żoną Janiną i synem Stanisławem. Wszystkich pod strażą dostarczono do Ustrzyk Dolnych, gdzie na stacji kolejowej czekał podstawiony skład krytych wagonów towarowych. 

Z niepełnych informacji wiadomo, że wśród pracowników Nadleśnictwa Berehy razem z rodzinami deportowani zostali: nadleśniczy inż. Józef Strach, leśniczy Witold Kendziński, leśniczy Andrzej Germa, leśniczy Aleksander Jedliczka, leśniczy (emeryt) Walerian Laszkiewicz, urzędnik leśny Józef Sodoma, leśniczy Kornel Ferenc.

Już na początku akcji deportacyjnej aresztowano gajowego Józefa Zacharko. Nie wiadomo, jaki los spotkał pozostałych leśniczych i gajowych z tego nadleśnictwa, którymi między innymi byli: leśniczy Mikołaj Kosteriuk, gajowy (emeryt) Michał Ścieranka, gajowy Franciszek Biskup, gajowy Władysław Włodek, gajowy Kazimierz Prus. Wykaz osób przeznaczonych do deportacji przygotowywany był starannie, w czym sowietom pomagali miejscowi aktywiści komunistyczni. W przypadku rejonu ustrzyckiego jednym z wyróżniających się był Lejb Messer.

Tej nocy z terenu tzw. „Dobromilszczyzny” deportowano obsady pozostałych państwowych nadleśnictw w Dobromilu, Michowej i Starzawie. Powojenne zeznania Sybiraków potwierdziły, że jednako potraktowano zarówno administrację leśną państwową, jak i zatrudnioną w dobrach i majątkach własności prywatnej i wspólnotowej.

Nie wszystkim zesłańcom, stłoczonym w bydlęcych wagonach „tiepłuszkach”, udało się dotrzeć na miejsce „spiecposielienija”, wyznaczonego gdzieś w tajdze Syberii czy stepach Kazachstanu. Wielu zmarło w drodze, podczas kilkutygodniowej podróży w głodzie i chłodzie. Na ironię losu większość leśników „zgodnie z kwalifikacjami” zatrudniono w swoim zawodzie w Liespromie do katorżniczej pracy ponad siły przy wyrębie lasu ręcznymi narzędziami. Wyśrubowane normy wydajności pracy i surowe warunki życia były powodem dużej śmiertelności.

Wrócili nieliczni
Niewielu leśnikom-zesłańcom udało się wyrwać z nieludzkiej ziemi. Pierwszym „szczęśliwcom” powiodło się po pogłosce o formowaniu się II Korpusu WP gen. Władysława Andersa. Walczyli później w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Ci, którym udało się cudem przeżyć w łagrach do końca wojny, zwalniani pojedynczo z „nakazem milczenia”, wracali do kraju w latach 1946-1952. Z tych, którzy w 1940 r. wyjeżdżali ze stacji w Olszanicy wrócili nieliczni: gajowy Jan Nowak, pracujący niegdyś w lasach majątku Stanisława Tilla w Uhercach Mineralnych zamieszkał w Orelcu, a gajowy Antoni Wójtów, zatrudniony w lasach majątku Franciszka Bocheńskiego w Myczkowcach, osiadł z rodziną w Liszkowie pod Szczecinkiem.

Tysiące leśników i ich najbliższych, których nawet personalia nie są ustalone, zmarło. Bez godnego pochówku spoczęli w bezkresach Syberii. Ich kości skrywają mchy. Do tej pory brakuje wyczerpujących opracowań o stratach poniesionych przez leśników zesłanych w głąb ZSRR. W oparciu o źródła sowieckie szacowano, że I deportacja ze wschodnich terenów Polski objęła 139,3 tys. osób, przeważnie rodzin osadników i leśników. Późniejsze ustalenia pozwoliły przyjąć, że w I deportacji wywieziono 312,3 tys. osób, w tym 45,5 tys. leśników i robotników leśnych oraz 67,8 tys. członków ich rodzin, co stanowiło 75 proc. zatrudnionych do wybuchu wojny.

Liczby przerażają, dlatego w przypadającą 80. rocznicę nie możemy zapominać o tragicznych losach leśników tamtego okresu.

FOT. ARCHIWUM RDLP KROSNO

 

W „tiepłuszkach” na Syberię
W „tiepłuszkach” na Syberię
W „tiepłuszkach” na Syberię
W „tiepłuszkach” na Syberię
W „tiepłuszkach” na Syberię
W „tiepłuszkach” na Syberię
autor: EDWARD ORŁOWSKI