Ustrzyki Dolne
wtorek, 17 listopada 2015

Zmarł Tadeusz Zając

Zmarł Tadeusz Zając<br/>fot. Edward Marszałek
fot. Edward Marszałek

Nie żyje Tadeusz Zając – bieszczadnik, były nadleśniczy z Nadleśnictwa Lutowiska, założyciel Koła Łowieckiego „Gawra”, ratownik GOPR i inicjator programu ochrony Doliny Sanu pod Otrytem. Człowiek od którego wielu uczyło się Bieszczadów.

Pogrzeb Tadeusza Zająca odbędzie się w sobotę w kościele parafialnym św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Lutowiskach o godz. 13.00.
Poniżej przedstawiamy tekst o Tadeuszu Zającu autorstwa Edwarda Marszałka, który powstał prawie 10 lat temu dla Ech Leśnych przedstawiający sylwetkę tego bieszczadnika.

Traper spod Otrytu
Zaczęło się od pierwszych młodzieńczych wypraw za miasto. W rodzinnym Przemyślu działało wtedy harcerstwo, ale takie prawdziwe, z rajdami, biwakami i zdobywaniem umiejętności samodzielnego życia. Spanie w lesie, pod pałatkami, wędrówki po górach – one zadecydowały o życiu zawodowym Tadeusza Zająca, zastępcy nadleśniczego w Nadleśnictwie Lutowiska, który właśnie w marcu tego roku odszedł na emeryturę.

Po wielką przygodę
- W czasach licealnych dużo chodziliśmy po Bieszczadach. Pamiętam jak dziś, pierwszy rajd z biwakiem w paśmie Okrąglika. - Wspomina Tadeusz Zając po latach. - Była wiosna 1957 roku. Wyszliśmy z Cisnej, przez wyludnioną Dołżycę a potem długa włóczęga pasmem granicznym. Dla mnie, kilkunastoletniego chłopaka, było to przeżycie niezapomniane, tym bardziej, że ówczesne Bieszczady miały szczególny smak ziemi opuszczonej przez ludzi. To był klimat, który przyciągał jak magnes i dawał pewność przeżycia dużej przygody. Wtedy już zastanawiałem się, co tu zrobić, żeby móc w tych Bieszczadach zamieszkać. Ze wszystkich możliwości najbardziej sensowna wydawała się praca w lasach.
Wtedy leśnictwa uczono tylko w Poznaniu i Warszawie. Wsiadł w pociąg i zdążył na egzamin wstępny na wydział leśny poznańskiej Wyższej Szkoły Rolniczej. Do jednego miejsca pretendowało 9 kandydatów. Udało mu się jednak przebrnąć, bo naprawdę chciał zostać leśnikiem.
- Byłem szczęśliwy, gdy przyjęto mnie na pierwszy rok. – Opowiada pan Tadeusz. – Od razu zacząłem działać w Akademickim Klubie Turystycznym na WySRolu. Byłem ciekaw gór, więc nie opuszczałem żadnego rajdu czy to letniego, czy zimowego, wiele z nich sam organizowałem. Nawiasem mówiąc, rajdy narciarskie w Bieszczadach były wtedy traktowane bardzo prestiżowo. Udział w nich wręcz nobilitował w turystycznym światku.
Najciekawsze były jednak kilkuosobowe studenckie wypady, które najczęściej miały za cel Bieszczady lub Gorce. W tym czasie zrobił uprawnienia przewodnika beskidzkiego, przodownika GOT na wszystkie polskie pasma górskie oraz uprawnienia pomocnika instruktora Polskiego Związku Narciarskiego.
Czasy nie były łatwe; aby zarobić na te wyprawy, podejmował pracę dorywczą w każdej odmianie. Rozładowywał wagony, prowadził wycieczki, pracował w lesie, pomagał w terenowych pracach badawczych profesorom: Mroczkiewiczowi i Perkitnemu – ludziom, którzy za 50 dolarów objechali świat i byli prawdziwymi idolami dla studentów-podróżników. Ale ponieważ poznawanie gór pochłania dużo czasu, nic dziwnego, że Tadeusz Zając studiował 9,5 roku!
- Właściwie ostatnie 3,5 roku pracowałem na pełnym etacie w Agencji Biura Wczasów, Podróży i Turystyki w Poznaniu. – Tłumaczy – Praca dawała mi możliwość zarabiania na kontynuowanie nauki i wyjazdy w góry. W tym czasie zaliczałem zaległe przedmioty i pisałem pracę magisterską.
Po jej obronie magister inżynier Tadeusz Zając stawił się w OZLP w Przemyślu. Mimo przedstawionej mu oferty pracy tuż przy domu, wyprosił, żeby wysłano go w Bieszczady. I tak w roku 1966 trafił do Dwernika nad Sanem. Ówczesne nadleśnictwo Dwernik mieściło się w budynku dzisiejszej poczty, zaś na poddaszu znalazł się pokój dla stażysty. Braki kadrowe były tu jednak duże, więc już po 3 miesiącach powołano go na adiunkta, czyli w ówczesnej hierarchii – drugą osobę w nadleśnictwie. Dobrze mu szło, dlatego przez kolejne dwa i pół roku był jednym z najmłodszych ludzi pełniących obowiązki nadleśniczego w Polsce. Z chwilą połączenia nadleśnictw Lutowiska i Dwernik został zastępcą nadleśniczego w dużym Nadleśnictwie Lutowiska. Jego przełożonym był starszy kolega ze studiów Woju Wojciechowski. W takim tandemie pracowali prawie 20 lat. Tadeusz miał teraz nieco czasu, by ustabilizować swe życie osobiste; ożenił się z Aliną, przewodnikiem beskidzkim. Poznali się oczywiście w górach na rajdzie. W roku 1977 urodziła im się córka Kasia. Tu w Lutowiskach mógł rozwinąć swą drugą pasję – myślistwo.

Na wielkie łowy
- Zacząłem polować jeszcze na studiach. Na pierwsze łowy przyjechałem do Lutowisk w ramach akcji wilczej w roku 1959, jednak bez sukcesu - wilki poszły mi spod lufy. Wtedy już byłem pewny, że jeśli gdzieś mam polować, to tylko w Bieszczadach. Tu był prawdziwy raj dla łowcy. Dzikie, opustoszałe tereny w dolinie Sanu i po obu stronach Otrytu to najpiękniejsze miejsca na ziemi.
Był współzałożycielem koła łowieckiego „Gawra” w Lutowiskach, do którego wpierw należeli wyłącznie leśnicy. Do dziś stanowią oni dwie trzecie jego składu. W ramach wilczej akcji w latach siedemdziesiątych strzelił 16 wilków. Może się też pochwalić 4 rysiami i 4 żubrami na rozkładzie.
- Najtęższy żubr strzelony przeze mnie wisi dziś jako eksponat w muzeum przyrodniczym w Białowieży. – Zaznacza pan Tadeusz. – Był to stary byk, który prawdopodobnie okaleczył się na jakimś wykrocie jodłowym, mocno krwawił i zrobił się złośliwy. W okolicy Lutowisk atakował ludzi, szarżował nawet robotników leśnych na zrębie – uratowały ich odpalone pilarki. Gdy wreszcie przyszła decyzja eliminacji żubra, wyznaczono mnie do jej wykonania. Wytropiłem byka w olszynach i podszedłem na odległość strzału. Zobaczywszy mnie, zaatakował. Miałem dużo szczęścia, że położyłem go pierwszą kulą – ja już wtedy wiedziałem, że żubra strzela się nisko, bo serce ma „pomiędzy przednimi nogami”. Wcześniej wielu myśliwych, którzy nie znali żubrzej anatomii, strzelało do tych zwierząt bezskutecznie.
Zając brał udział w polowaniach organizowanych dla najwyższych rangą dygnitarzy. Na żubry polowali tu kiedyś między innymi: brat szacha Iranu, Pahlawi, prezydent Jugosławii Josip Broz Tito, a także minister rolnictwa i leśnictwa Austrii, Heiden. Strzelony przez tego ostatniego żubr miał urożenie, które do dziś jest rekordowym trofeum na świecie.

Na wołanie z połonin
Chodząc po górach, Tadeusz znalazł wielu znajomych wśród ratowników, stąd zaraz w pierwszym roku pracy postanowił starać się o przyjęcie do Grupy Bieszczadzkiej GOPR. Po zdaniu egzaminów kursu podstawowego i odbyciu stażu kandydackiego w roku 1969 złożył ratownicze przyrzeczenie. Zgodnie z jego duchem „na każde wezwanie naczelnika, bez względu na porę roku, dnia i stan pogody” szedł w góry, jeśli czekał tam ktoś na ratunek. A bywało, że z połonin często wołano o pomoc.
- Pracując w terenie, człowiek był w zasadzie ciągle gotowy do pójścia na akcję. – Opowiada po latach. – Swego czasu w nadleśnictwie pracowało nas 7-9 ratowników ochotników, więc nie było problemu ze zmontowaniem ekipy na wyprawy ratunkowe. Jedną z największych wypraw poszukiwawczych była ta z roku 1975, trwała 3 doby. Szukaliśmy wtedy mężczyzny z Lutowisk, który przed świętami poszedł do lasu po choinkę. Sztab akcji, w której wzięło udział łącznie ponad 100 osób, zlokalizowano w biurze nadleśnictwa. W nocy zamieniało się ono w noclegownię. Rano wszyscy wyruszali na poszukiwania, zaś pracownicy, którzy nie brali udziału w akcji, robili posiłki, gotowali herbatę. Wtedy całe Lutowiska myślały tylko o tym jednym człowieku i szukały go.
Las był zdeptany, ale w ciągu trzech dni poszukiwań spadło prawie metr świeżego śniegu. Nie było sensu kontynuować działań w tych warunkach i akcję zawieszono.
Jeszcze raz wznowiono poszukiwania w kwietniu, gdy śniegi już schodziły. Też bez efektu. Dopiero 2 maja w zagajniku na grzbiecie Ostrego, kilkadziesiąt metrów od drogi głównej, przypadkowy zbieracz poroży znalazł zwłoki poszukiwanego mężczyzny.
Ale były też akcje zakończone powodzeniem, one właśnie dają najwięcej satysfakcji.
- Kiedyś przypadkowo wpadłem na dyżurkę zamienić kilka zdań z kolegami. Akurat przyszło wezwanie; na Tarnicy chłopak złamał nogę. W dwójkę wzięliśmy po połówce wózka alpejskiego na plecy i … wio w góry. Okazało się, że gość ma paskudne otwarte złamanie. Nie było możliwości transportu śmigłowcem, więc zwoziliśmy go aż do Wołosatego. Po paru godzinach turysta był na stole operacyjnym.
Jako ratownik ochotnik wziął udział w kilkunastu trudnych wyprawach ratunkowych, wielokrotnie udzielał pomocy w ramach interwencji. Obecnie przeszedł w stan poza służbowy.

Dla ochrony przyrody
Od początku jest opiekunem stada bytujących w Nadleśnictwie Lutowiska żubrów. W tym zakresie współpracuje z naukowcami i służbami weterynaryjnymi. Zawsze wie, gdzie akuratnie znajdują się jego zwierzęta. Dla swych podopiecznych co roku przygotowuje pełną spiżarnię karmy.
O tym, że w dolinie Sanu żyje wąż Eskulapa można dziś przeczytać w każdej książce z zakresu herpetologii. Pierwsze stwierdzenie obecności węża na tym terenie należy właśnie do Tadeusza Zająca.
- W latach sześćdziesiątych, nocując w prymitywnej kolibie pod Otrytem, znalazłem wylinkę dużego węża. Byłem niemal pewny, ze pochodzi ona od eskulapa, ale wysłałem ją do Poznania profesorowi Sokołowskiemu. Po jakimś czasie profesor przysłał potwierdzenie.
Żeby poprawić warunki bytowania endemicznego dla Polski węża, nadleśnictwo we współpracy z EkoFunduszem przygotowało miejsca rozrodu, układając sterty z kamieni i trocin. Po kilku latach realizacji programu wyraźnie wzrosła populacja tego gada. Ostatnio jednak obserwuje się zainteresowanie nim kolekcjonerów.
– Mamy sygnały o rozgrzebywaniu kopców i chwytaniu węży. Na razie nie złapaliśmy nikogo na gorącym uczynku, ale są poszlaki wskazujące na istnienie takiego procederu. Trzeba mu przeciwdziałać dla dobra eskulapa.
Tadeusz Zając kilka lat temu zainicjował program ochrony doliny Sanu pod Otrytem. W jego ramach powstał rezerwat Krywe, obejmujący tereny przyległe do rzeki w jej najdzikszym i najbardziej malowniczym odcinku. Z jego inicjatywy podjęto też działania na rzecz ochrony ptaków drapieżnych i wzbogacenia bazy żerowej dla jeleniowatych.
To wszystko wymagało dużego zaangażowania. Nie miał nawet czasu, by zapolować jak dawnej, samotnie tropiąc zwierzynę. Obiecuje sobie, że jako emeryt musi to nadrobić.
Przejście na emeryturę to dobra okazja do spojrzenia wstecz, na całe zawodowe życie. W wypadku Tadeusza Zająca to spojrzenie wypada pozytywnie.
- Gdybym zaczynał pracę od nowa, chciałbym ją znów zacząć w Bieszczadach. Nigdzie indziej nie miałbym tylu spotkań z niedźwiedziami, tylu okazji obserwowania dziko żyjącego stada żubrów czy też wilczych watah. W żadnym miejscu w Polsce nie czułbym się tak bardzo leśnikiem jak w moich górach. Szkoda tylko, że Bieszczady bardzo się zmieniają i już nigdy nie będą takie, jak przed laty.

Zmarł Tadeusz Zając<br/>fot. Edward Marszałek
fot. Edward Marszałek
Zmarł Tadeusz Zając<br/>fot. Edward Marszałek
fot. Edward Marszałek
autor: paba


powiązane artykuły: