Ustrzyki Dolne
środa, 18 września 2019

Goście w gospodarstwie najlepszą reklamą

Goście w gospodarstwie najlepszą reklamą

Ze Stanisławą Pacześniak, jedną z prekursorek tworzenia gospodarstw agroturystycznych w Bieszczadach, wiceprezesem najstarszego na Podkarpaciu stowarzyszenia kwaterodawców Galicyjskie Gospodarstwa Gościnne, działaczką społeczną i przewodnikiem turystycznym rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: - Witam świeżo upieczoną przewodniczkę! Gładko poszło na egzaminie?
Stanisława Pacześniak:
- Oj, łatwo nie było, ale warto. Chociaż pochodzę stąd, to i ja i góry zmieniałyśmy się przez te lata, powstały nowe szlaki, miejsca atrakcyjne dla turystów, a jak pokazało szkolenie, moja wiedza z historii Bieszczadów nie była kompletna, choć bazowałam na opowieściach „z pierwszej ręki” czyli wspomnieniach mojej 92 letniej dzisiaj mamy. Szczęśliwie zdałam egzamin i choć na górskie wędrówki z gośćmi nie będę miała czasu, to potrafię im teraz lepiej podpowiedzieć gdzie i co zwiedzić warto, którędy wędrować, a i opowiadać o tych stronach teraz lepiej i ciekawiej potrafię.
M.Z.: - Mogę cię uznać za typową przedstawicielkę nieformalnej, acz niemałej społeczności bieszczadzkiej utrzymującej swoje rodziny z wynajmu domków czy pokoi letnikom?
S.P.:
- Sądzę, że mogę być reprezentantką takiej grupy, szczególnie, że w mojej okolicy, a mieszkam nad Zatoką Teleśnicką, byłam pierwszą osobą, która dwadzieścia lat temu odważyła się na przekształcenie gospodarstwa rolnego w agroturystyczne. Wówczas obowiązywała ustawa na mocy, której aby otrzymać emeryturę rolniczą, należało przekazać gospodarstwo rolne następcom i w ten sposób, zostaliśmy właścicielami 10 hektarowego gospodarstwa.
M.Z.: - I zaczęłaś je rozbudowywać, żeby pomieściło turystów ilu?
S.P.:
- Nie miałam jakichś konkretnych i szczególnie ambitnych planów. Sądziliśmy, że przyjmowanie letników będzie marginalnym dodatkiem do codziennej pracy w gospodarstwie. Kiedy wolnym krokiem zbliżaliśmy się do UE, już słyszeliśmy głosy, że wszystkie małe gospodarstwa rolne nie przetrwają i wiele takich gospodarstw upadło, ponieważ przepisy wówczas wprowadzone czyniły je zupełnie nieopłacalnymi. Młodzi ludzie wyjechali więc stąd w poszukiwaniu pracy. Zaczęliśmy my, potem znalazło się jeszcze kilku odważnych i dzisiaj jest to w Bieszczadach rzeczywiście spora grupa utrzymująca siebie i rodziny z agroturystyki. Jestem wdzięczna Opatrzności, że podjęliśmy się tego trudu, choć nie wiedzieliśmy właściwie co nas czeka, ale ta droga nie była łatwa, jak może się to wydawać patrząc dzisiaj na gospodarstwo. Przez około siedem lat, przecieraliśmy szlaki będąc jedynymi, którzy zdecydowali się na takie ryzyko. Bycie pionierem oznacza uczenie się na błędach własnych, bo kolejni już uczą się na tych przez nas popełnionych. Przypatrywała się naszym wysiłkom cała społeczność, ludzie podpatrywali nasze rozwiązania i powoli agroturystyka stała się w naszej okolicy powszechnym rodzajem usług. Chociaż, kiedy wbiliśmy w ziemię szyld „Gospodarstwo agroturystyczne u Macieja” sąsiedzi podśmiewali się z nas pytając jakim cudem trafią tu, po błotnistej, dziurawej drodze ludzie z Warszawy czy Krakowa.
M..Z: - Ale zaczęli trafiać, więc zatrudniłaś ekipę i ruszyła budowa „Arki” czyli domu gościnnego.
S.P.:
- Coś ty, kogo było wówczas stać na ekipę? Wszystko, co widzisz, domki i kilka lat później powstałą „Arkę” zbudował mój mąż w miejscu dawnej stajni. Rozbudowa szła szybko, choć nie mieliśmy żadnych wolnych funduszy do zainwestowania, ale wiesz jak to jest: lepiej mieć pomysł bez pieniędzy, niż pieniądze bez pomysłu. Pomagała nam bezinteresownie rodzina i przyjaciele. Początki były bardzo trudne, bywało, że odstępowaliśmy turystom własne pokoje, przenosiliśmy się do mieszkania mamy, zresztą podobnie zaczynało większość tutejszych kwaterodawców, którzy poszli naszym śladem. Nie wymienię nazwisk, ale niejeden dzisiejszy właściciel pięknego agroturystycznego gospodarstwa z pięknym pensjonatem, pierwszych swoich gości przyjmował udostępniając własną sypialnię. Dzisiaj osiągnęliśmy wszyscy już inny poziom...
M.Z.: - Konkurencja ci wyrosła a ty się cieszysz? No niektórym poszło znakomicie, Bieszczady wręcz zasypało pensjonatami i hotelami...
S.P.:
- Nie! Jak wiele osób nie rozgraniczasz dwóch zupełnie różnych zjawisk! Powiedziałam na początku, że czuję się przedstawicielką społeczności prowadzącej agroturystykę, czyli ludzi pochodzących stąd, którzy bardzo ciężką pracą, czasem całych rodzin, stworzyły zaplecze dla usług turystycznych. W sezonie letnim pracuję cała moja rodzina, np. ja dbam o porządek i gotuję, mąż organizuję zaopatrzenie, syn zajmuję się utrzymaniem 2 hektarowej posesji. W takich gospodarstwach turyści czują się gośćmi, a nie klientami, a to bardzo ważne. Wiadomo, że stół jednoczy wszystkich, dlatego u nas do posiłków zasiadamy w raz z gośćmi przy jednym dużym stole. Przyrządzanie potraw jest dla nas priorytetem. Dbamy o to, żeby produkty były najwyższej jakości. Kupujemy je, na ile to możliwe ze sprawdzonych źródeł i odmiejscowych gospodarzy. W ten sposób wspieramy się wzajemnie. Czuwamy nad tym aby do nas nie trafiali goście przypadkowi. W wyjątkowych sytuacjach zdarza się nam odmówić rezerwacji. W ten sposób oszczędzamy wszystkim przykrych niespodzianek. A co do konkurowania cóż, gospodarstwa mają różne oferty i są one bogatsze tym więcej gości zawita w Bieszczady. Więc nie stanowimy w tym względzie dla siebie konkurencji. Jeden sąsiad hoduję krowy, inny robi sery, jeszcze inny prowadzi stadninę. My na przykład oferujemy warunki doskonałe dla rodzin z dziećmi w różnym wieku, wbrew modzie zataczającej coraz szczersze kręgi również w Polsce na ofertę turystyczna „No Kids”. Trzeba mieć świadomość, że nie można mieć oferty dla wszystkich, w naszym przypadku, idąc za potrzebami i sugestiami naszych gości, którzy podkreślali że nasze gospodarstwo jest miejscem szczególnie przyjaznym właśnie dla rodzin z dziećmi. Poszliśmy w stronę realizacji takiej oferty. Najwyraźniej skutecznie skoro otrzymaliśmy certyfikat „Miejsce przyjazne rodzinie z dziećmi” portalu Okiemmamy.pl
M.Z.: - Nie pozwolisz mi wymienić nazwisk, ale widziałam spacerujących, po łące wykoszonej tak, że wzięłam ją za pole golfowe, gości znanych wszystkim z ekranu telewizora od lat wielu. To stali bywalcy?
S.P.:
- Tak, wypoczywają u nas i jak wszyscy inni goście są mile widziani. Pozostali, to też najczęściej osoby polecone przez stałych gości, więc widok znanych z ekranu twarzy nikogo już nie dziwi i nie zaskakuje.
M.Z.: - Dobrze, już rozumiem i podziwiam, a to drugie zjawisko, które ci wadzi to co?
S.P.:
- Nie powiedziałam, że wadzi, to bardzo dobrze, że i taka oferta istnieje, ale to rodzaj usług zupełnie różny od naszych i nie należy go z naszymi utożsamiać. Mówię o ludziach, właściwie inwestorach z zewnątrz, którzy przyjechali w Bieszczady z pieniędzmi, wybudowali raz dwa pensjonaty, eleganckie hotele. I dobrze, skoro są turyści chcący korzystać z takich miejsc pobytu, gdzie są anonimowi, mnie to w niczym nie przeszkadza, ale należy pamiętać, że ludzie - również ci - przyjeżdżają w Bieszczady po takie widoki, które są za moim oknem, że to snopy siana, łany zboża, krowy spacerujące po łące za moim płotem i mleko od tych krów, kury, których gdakanie budzi gości, ptaki brodzące w stawie - to wszystko jest symbolem i bogactwem naszego regionu i to właśnie z tym chcą obcować, to ich w nasz rejon przywodzi.
 

(Cały wywiad w GB nr 20 - gazetę można kupić również w formie PDF)

Goście w gospodarstwie najlepszą reklamą<br/>fot. arch. pryw.
fot. arch. pryw.
autor: ZM