Ustrzyki Dolne
wtorek, 23 czerwca 2020

Matka bieszczadzka

Matka bieszczadzka<br/>fot. Arch. pryw.
fot. Arch. pryw.

Rozmowa z Ewą Sztank, pedagogiem, absolwentką Uniwersytetu Jagiellońskiego, matką sześciorga dzieci, babcią dwanaściorga wnucząt – o blaskach i cieniach macierzyństwa w końcu ubiegłego wieku.

- Z pięćset plus i pampersami byłoby łatwiej?
- Czyżbyś zapomniała?
- Pamiętam i owszem, ale ja to miałam w wariancie pojedynczym.
- No tak, sześciokrotny wariant był trudniejszy, ale moja sytuacja nie była wówczas wyjątkowa, wszyscy żyliśmy w podobnych warunkach, więc ani nie czułam się jakoś ponad miarę obciążona, ani nie zastanawiałam się nad tym. Wszelkie braki dotyczyły nie tylko nas, lecz wszystkich matek jednakowo, więc wydawały się normą.
- Ale posiadanie sześciorga dzieci w tamtych czasach…
- Nie stanowiło wyjątku, jak teraz. Dla mnie nie było też niczym nowym, bo i nas było w domu sześcioro, a również w dalszej rodzinie wychowywało się po kilkoro dzieci. Generalnie, w moim otoczeniu istniał klimat przyjazny rodzicielstwu, wszyscy cieszyli się kolejnym dzieckiem. I choć prawdą jest, że w tamtych czasach wielodzietność bywała czasem kojarzona z marginesem społecznym, to nigdy nie odczułam takiego traktowania.
- W jakim wieku zaczęłaś marzyć o dużej rodzinie?
- W żadnym! Wcale nie miałam takich planów, a wręcz sądzę, że nie miałam powołania na matkę. Po urodzeniu pierwszego dziecka postanowiłam, że na tym koniec.
- A to mnie zaskoczyłaś. Spodziewałam się rzewnych opowiastek o pierwszym ząbku i niecierpliwym oczekiwaniu kolejnych potomków, a tu deklaracja rezygnacji z tego wszystkiego. Dlatego, że bolało?
- Bolało, ale nie to było powodem. Okazało się nagle, że to dziecko rządzi i poza nim nie liczy się nic – ani moja potrzeba nocnego odpoczynku, ani plany na dzień, na tydzień, na życie… O kolejnym porodzie myślałam – nigdy więcej!
- A ponieważ zawsze dotrzymujesz postanowień, po kilku miesiącach znów byłaś w ciąży.
- Postanowienia nie zmieniłam, lecz kiedy dwoje ludzi się kocha, może zdarzyć się ciąża. Pogodziłam się po prostu z tym faktem, mając nadzieję, że urodzi się dziewczynka. I tak się stało, a potem zaczęłam starannie dbać o to, by kolejna ciąża była niemożliwa.
- Nawet sześć ciąż.
- Śmiejesz się w duchu, myśląc sobie: „baba nie umiała się zabezpieczyć”, co? Otóż wcale nie. Wydarzyło się coś, co wytrąciło mnie z postanowień i całkowicie zmieniło podejście do rodzicielstwa. I to nie było śmieszne. Życie najstarszego syna zostało zagrożone, leżał na oddziale reanimacji, a lekarze stwierdzili, że ma porażony ośrodkowy układ nerwowy, więc nawet jeśli przeżyje, zostanie „warzywem” niezdolnym do samodzielnego życia. Zbyszek, mój mąż, pracował wówczas aż za Cisną, w Roztokach Górnych, więc trochę trwało zanim dotarł do szpitala.  Wcześniej człowiek niewierzący, pierwszy raz w życiu się pomodlił, prosząc: „Boże, oddaj mi syna” i deklarując, że całkowicie zrezygnuje z alkoholu, co w środowisku bieszczadzkich pilarzy nie było łatwe. Ja odebrałam tę sytuację jak wiadomość od Boga: nie chcesz mieć babo więcej dzieci, to i tego mieć nie będziesz. W odpowiedzi błagałam, by nie uczył mnie rozumu w taki sposób; że choć nie chcę, urodzę wszystkie dzieci, które dla mnie zaplanował, byle nie odbierał mi syna.
 

Cały tekst w GB nr 11

 

autor: Rozmawiała Mira Zalewska