Ustrzyki Dolne
poniedziałek, 9 września 2019

Młynarka z wyboru

Młynarka z wyboru

Z Bożeną Bałkotą, współwłaścicielką Muzeum Młynarstwa i Wsi, w Ustrzykach Dolnych, założycielką Fundacji Bieszczadzki Młyn, radną, Kobietą Roku Ustrzyk 2018, rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: - Z Miss Ustrzyk 2018 rozmawiam?
Bożena Bałkota:
Jaką miss? (śmiech).
M.Z.: - Tytuł Kobieta Roku Ustrzyk to nie za urodę ci dali?
B.B.
: - No chyba jednak nie (śmiech). Myślę, że dla ludzi ważne jest to, że zachowałam młyn, który nie działał od 2007 roku. Wraz z mężem kupiłam go i zrobiłam w nim muzeum.
M.Z.: - O młynie potem, skończmy temat urody. Po czterdziestce już byłaś, gdy przyszło Ci do głowy wziąć udział w konkursie przez jakieś pismo modowe organizowanym?
B.B.:
- To był przypadek po prostu. Siedziałam na stoisku z pamiątkami w Ustrzykach i nudząc się, zaczęłam przeglądać czasopismo Olivia. Był tam artykuł o metamorfozach, proponowano w nim, żeby kobiety przysyłały swoje zdjęcia i  te, które zostaną wybrane, będą zaproszone do Warszawy na sesję zdjęciową.
M.Z.: - Wysłałaś, zaprosili cię i...?
B.B.:
- Pojechałam do Warszawy i to była po prostu fajna przygoda. Mieszkałam w hotelu Sobieski przez sześć dni. Było dwanaście kobiet z całej Polski. Wożono nas do salonów kosmetycznych, fryzjerskich, na sesje zdjęciowe. W końcu wybrano cztery z nas i zdjęcia rozstały opublikowane w gazecie. Poznałam wiele osób znanych z telewizji np. Kasię Skrzynecką, Daniela Olbrychskiego, a obiady przygotowywał nam słynny restaurator pan Robert Sowa.
M.Z.: - Pan Sowa? O! A nie wypłynęły jakieś taśmy z waszymi rozmowami przy obiedzie (śmiech)? A skoro o obiadach mowa, to mączne potrawy tuczą okropnie. Syndrom „pszenicznego brzucha” wśród polek jest dość rozpowszechniony, a ty - młynarka przecież! - nie utyłaś. Ludziom proziaki serwujesz podobno najlepsze w Bieszczadach a sama ich nie jadasz?
B.B.:
- Wiesz, kiedy ja upiekę proziaki i niosę z piekarni do restauracji, to często wcale nie donoszę, bo mam zwyczaj częstowania wszystkich kogo spotykam po drodze. Często słyszę od turystów, że te nasze proziaki są wyjątkowo smaczne. Zdarzyło się, że dzieci nie chciały się częstować, mówiąc, ze już gdzieś jadły i im nie smakują, ale gdy ich nakłoniłam do spróbowania, takich świeżutkich z masełkiem czosnkowym, to się po prostu zajadały. Ja nigdy nie podaję proziaków wczorajszych, odgrzewanych - nie daj Boże - w mikrofalówce! Ci, którzy tak robią, są nieodpowiedzialni, psują opinię o tym, najbardziej chyba charakterystycznym dla Bieszczadów produkcie regionalnym.
M.Z.: - Dla rodziny obiady sama gotujesz, czy w restauracji swojej jecie?
B.B.:
- Gotuję, ale teraz rzadziej, bo córki wyjechały na studia. W restauracji też czuwam nad przygotowaniem dań. Wszystkie przepisy wybrałam sama, niektóre bardzo dawne, regionalne. Czasem tłumaczę turystom, że nawet jeśli nie wszystkie typowo regionalne potrawy bardzo im smakują, to warto spróbować, bo gdzie indziej będą mieli taką okazję? Mam książkę z przepisami z naszego regionu, zebranymi przez Krzysztofa Antoniszaka z Cisnej. Najpierw sama gotowałam każde danie, potem panie kucharki z mojej restauracji powtarzały te smaki i tak gotują do dziś, ale ja wciąż doglądam, pilnuję, żeby wszystko zgadzało się z dawnym przepisem, bo goście raz przychodzą a potem wracają po te same, regionalne smaki.
M.Z.: - A ty jesteś regionalna, tutejsza?
B.B.
: - Sześćdziesiąt kilometrów stąd się urodziłam, mieszkałam w największej na Podkarpaciu wsi, Przysietnicy. Po skończeniu szkoły gastronomicznej przyjechałam do Polańczyka do pracy w sanatorium Relawia i tam poznałam mojego obecnego męża, który pochodzi z Ustrzyk, wyszłam za mąż, urodziłam dwie córki i już nie wróciłam do rodzinnego domu.
M.Z.: - Jak wyglądało twoje życie „przed młynem”?
B.B.:
- Różnie bywało. Wiele lat handlowałam pamiątkami, nie tylko w Bieszczadach, ale też na przykład nad morzem miałam dziesięć stoisk. Bardzo dużo jeździliśmy i wreszcie w 2000 roku postanowiliśmy rozbudować dom, wynajmować pokoje i otworzyć małą restaurację. Niestety, z przyczyn różnych nie dostaliśmy zezwolenia. Wtedy ja wpadłam na pomysł, żeby kupić młyn. Ten stary młyn, obok którego przez trzydzieści lat przechodziłam. Zawsze marzyłam o własnej restauracji, a pamiątki, zamiast wozić po całym kraju dla turystów, mogłam zgromadzić w jednym miejscu, do którego turyści będą przyjeżdżać, no i muzeum, to był pomysł moim zdaniem znakomity, co czas potwierdził. Wiedziałam, że to trudny i ryzykowny pomysł, mąż był przeciwny, ale czułam że właśnie to powinnam zrobić.
M.Z.: - I zrobiłaś. Nigdy nie żałowałaś podjętego ryzyka?
B.B.:
- Nie żałowałam, choć był taki moment, w którym myślałam, że stracimy młyn. Córka zachorowała, przechodziła operację, więc byłam przez jakiś czas wyłączona zupełnie ze spraw bieżących, nie był płacony ZUS ani podatki, więc kiedy wróciłam do rzeczywistości, okazało się, że bank wypowiedział umowę kredytową. Dwa tygodnie negocjowałam, aż wynegocjowałam zmniejszenie wysokości raty i dogodniejsze dla mnie oprocentowanie. Nie było to łatwe, ale uświadomiłam panom w banku, że to ich błędne założenia doprowadziły do moich zaległości i udało się. Dzisiaj ma płynność finansową i żadnych zaległości.
M.Z.: - Fundacja w tym pomogła?
B.B.:
- Założyłam fundację Bieszczadzki Młyn, bo doszłam do wniosku, że moja inwestycja w młyn i stworzenie muzeum było bardzo korzystne dla regionu, więc dla dalszego rozwoju mam prawo skorzystać z unijnych pieniędzy. Potrzebna mi była pracownia do prowadzenia warsztatów. Od pięciu lat prowadzę warsztaty regionalnych wypieków - proziaków, kapuśniaków, ale możliwe to było tylko latem, przy ładnej pogodzie, bo piec stał na zewnątrz. Mój mąż miał taką swoją enklawę, duże pomieszczenie w którym miał swój warsztat, stolarnię, gdzie sobie robił...
M.Z.: - Zabrałaś chłopu jego jaskinię!
B.B.:
- No tak. Ale właśnie dzięki fundacji zdobyłam sto trzydzieści tysięcy na remont i w grudniu skończyliśmy piękną chatę chlebową. To jest jedna, duża izba, w której stoi piec chlebowy, kominek i kuchnia z blatem, wszystko opalane drewnem. Tam właśnie teraz prowadzę warsztaty.
M.Z.: - Dla turystów?
B.B.:
- Dużo osób przychodzi miejscowych, ale i z całej Polski ludzie dzwonią, w różnym wieku, od dzieci do pań osiemdziesięcioletnich. Takie wspólne pieczenie, to często bywa też emocjonalne przeżycie, kiedy takie babcie wspominają jak same dawniej piekły, opowiadają o tym, dzielą się doświadczeniem. Nawet kiedy nie trwają warsztaty, to drzwi od chaty są otwarte, goście wchodzą, pozwalam im wszystko obejrzeć, namawiam żeby przymierzyli odzież regionalną, która tam wisi, wianki na włosy... Robią sobie zdjęcia w tych strojach, zadowoleni. Te spotkania, to dla mnie też wielka przyjemność, nie tylko praca.
M.Z.: - Pracodawcą jesteś podobno dobrym. Ilu ludzi zatrudniasz?
B.B.:
- W tej chwili u mnie pracuje siedem osób. Plus pięć musiałam zatrudnić na pół etatu, bo to był warunek otrzymania pieniędzy dla fundacji. Są to osoby z „trzeciego profilu”, czyli takie, które wcześniej nie pracowały. Teraz właśnie te osoby szkolę.
M.Z.: - To dość zajętą osobą jesteś.
B.B.:
- No tak, jestem bardzo zajęta i wciąż czasu brak na wszystko.
M.Z.: - To jeszcze radną ci się zechciało zostać.
B.B.:
- Wcale mi się nie zechciało. Dałam się namówić burmistrzowi, który jest kolegą mojej córki. No i okazało się, że wygrałam. A jak się już na coś decyduję, to angażuję się całkowicie.

Cały wywiad w GB nr 19 - zapraszamy do zakupu PDF.

fot. Inka Wieczeńska

 

Młynarka z wyboru
autor: ZM