Ustrzyki Dolne
sobota, 24 sierpnia 2019

„Tam, gdzie sztuka z talentem ma schadzkę...”

„Tam, gdzie sztuka z talentem ma schadzkę...”<br/>fot. arch. pryw. J. C.
fot. arch. pryw. J. C.

Z Joanną Cutts, urodzoną w Pucku, mieszkającą w Bostonie absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego, wydziału Germanistyki i Psycholingwistyki, właścicielką firmy edukacyjnej Cogitania zajmującą się rozwojem umysłowym dzieci, kreatorką kultury, prowadzącą m.in. „Spotkania w salonie”, rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: - Schadzki organizujesz w swoim bieszczadzkim domu. Artystyczne bardzo.
Joanna Cutts:
- Nooo... Tak. Nazywamy je „Spotkaniami w salonie”. Wyszukuję, a czasem napotykam różnych, ciekawych ludzi, zapraszam ich do siebie, najczęściej wieczorem, przygotowuję dom, jakiś poczęstunek, wypełniamy przestrzeń tym, kim jesteśmy, tkamy wspólną historię... Tak jak mój ogród pełen rożnych, a jednak komponujących sie razem roślin. Dawno temu posadziłam przed domem zieloną i czerwoną pęcherzycę. Dzisiaj splotły sie razem jak w tańcu. Tak też dzieje się z tymi, którzy nas odwiedzają
M.Z.: - Tylko artyści u Ciebie goszczą?
J.C.:
- Często, ale nie tylko. Nie umiem zapomnieć oszustwa socjalizmu w którym dorastałam nie daję się omamić wrażeniom, które ktoś usiłuje stwarzać. Doceniam każdego, kto na miarę swoich sil, a czasem i ponad nie, na prawdę szuka, zadaje pytanie o sens, myśli samodzielnie. Oboje z mężem chętnie dzielimy sie naszym domem, Choceniem, tym jak żyjemy i co jest dla nas ważne. Może to przywilej, że nie trzeba być z tymi, którzy mogą się przydać, w zamian wybierać tych, z którymi się razem rośnie?
M.Z.: - A z kim chcesz rosnąć?
J.C.:
- Z ludźmi, którzy są autentyczni.
M.Z.: - Utalentowani?
J.C.:
- Najczęściej. Chociaż nie zawsze mają wykształcenie formalne. Zajmuję sie kształtowaniem umysłu, fascynują mnie ludzie nie rezygnujący z własnej wyobraźni, mimo, że wrażliwi to jakoś odporni, ludzie, którzy słyszą siebie bardziej niż telewizor, telefon czy komputer. To niekoniecznie jest talent, przede wszystkim jest to otwartość, gotowość do przyjęcia rzeczy trudnych, skomplikowanych, poszukiwanie, jakaś intensywność.
M.Z.: - Otwarci, poszukujący, gotowi do przyjęcia - to oni, a ty? Na dawanie jesteś nastawiona tylko?
J.C.:
- Dając otrzymujemy. Dzielenie się tym kim jestem i co mam nauczyła mnie moja prababcia, która materialnie uboga dzieliła się z innymi swoim wielkim wewnętrznym bogactwem, a potem przyszli inni: przyjaciele, ksiądz Henryk, oaza. Teraz moja kolej...
M.Z.: - Oho, lubisz zmieniać świat!
J.C.:
- Być może. Przestrzeń, kto i co w niej jest wpływa na nas, nawet jeśli tylko intuicyjnie. Nie prowadzę psychoterapii, po prostu zapraszam ludzi do siebie, jesteśmy, wędrujemy razem, czytamy, prowadzimy rozmowy, oglądamy filmy. Zwykle znajdzie się w towarzystwie choć jedna osoba muzycznie utalentowana, a że w domu mamy dość instrumentów, słuchamy muzyki... Choć w naszym domu pojawiają sie nie tylko muzycy.
M.Z.: - Ci „nie tylko” to kto na przykład?
J.C.:
- O każdej z tych osób mogłabym mówić długo. Nasz drogi przyjaciel Piotr Dumała, uznany na świecie animator filmowy, profesor Łódzkiej Szkoły Filmowej, Zbyszek Nosowski - redaktor naczelny „Więzi”, szef pojednania polsko-żydowskiego, ojciec chrzestny mojego syna Morgana, Katarzyna Jabłońska - warszawska dziennikarka „Więzi”. Lokalnie jesteśmy wdzięczni za Staszka i Marylę Orłowskich - nasze pierwsze oczy na Bieszczady, Różę i Krzysztofa Franczaków, do których pracowni w Czarnej prowadzam dzieci, żeby zażyły energii tam panującej i doświadczyły cierpliwości obojga w pracy z gliną, Bożenkę Bobulę dobrego ducha i druha, Jolę i Adama Rymanowiczów, którzy pomogli moim dzieciom zapomnieć o wyasfaltowanych drogach i pogonili ich konno w Bieszczady, artystkę malarkę Agnieszkę Słowik - Kwiatkowską...
M.Z.: - Której córka, Natalia, absolwentka krakowskiej szkoły dała pierwszego sierpnia koncert jazzowy dla twoich gości razem z gitarzystą Robertem Kapkowskim.
J.C.:
- Takie zdarzenia artystyczne też bywają w Salonie.
M.Z.: - Ale jednak dla starannie wybranych osób. Nie ogłaszasz terminów na FB, biletów nie sprzedajesz, to imprezy, powiedzmy wprost - elitarne, wstęp wyłącznie na Twoje zaproszenie.
J.C.:
- Nie myślę o nich jako elitarnych, zapraszamy również ludzi tutejszych. Zazwyczaj są to bardzo kameralne spotkania. Niedawno, Agnieszka, która namalowała kilka obrazów do naszego domu, przyjechała z gitarą. U mnie było dwoje młodych ludzi Ania i Kuba, którzy doświadczyli pasji Agnieszki, a ona doświadczyła ich otwartości na siebie. Zrobił sie z tego wieczór pieśni rosyjsko-ukraińskich i wszyscy byliśmy upojeni radością. I o to właśnie chodzi, o radość wspólnego przebywania, głębię spotkań, której trudno doświadczyć w Stanach. My wszyscy, którzy malujemy, rysujemy, robimy filmy, gramy, śpiewamy, piszemy wiersze, opowiadamy historie o Bieszczadach, pokazujemy przyrodę, leczymy innych, robimy meble, sprzątamy czyjś bałagan... Wierzę, że każdy coś tutaj zostawia i w domu i we mnie. Na przykład pani Bożena, której fizyczna siła i wiara, że wszystko jest możliwe stała się moją siłą, Zbyszek - stolarz, mędrzec i filozof, Czesław i jego żona, nasze bieszczadzkie anioły, bez których dom mógł by się rozpaść.
M.Z.: - I to właśnie dla tych uczt emocjonalno intelektualnych wybudowałaś sobie w Bieszczadach, z drewna i kamieni prawdziwe zamczysko?
J.C.:
- (śmiech) Dom projektował mój mąż Shaun.
M.Z.: - Amerykanin z krwi i kości?
J.C.:
- Tak. Cześć jego przodków przybyła do Ameryki juz z Cromwellem.
M.Z.: - A dzieci?
J.C.:
- Obydwaj synowie, Morgan i Oliver urodzili sie w Bostonie ale, choć polskie paszporty mają od niedawna, wakacje w Polsce spędzali razem z nami każdego roku już od urodzenia.
M.Z.: - A ty jesteś Amerykanką z polskimi korzeniami, czy Polką, która żyje w Ameryce?
J.C.:
- Jestem Polką. Urodziłam się w Pucku, Studiowałam w Warszawie i w Wiedniu, zaczęłam od fizyki jądrowej, potem była filozofia i teologia, skończyło się na germanistyce i wydziale lingwistyki stosowanej. Mój tata pochodził z Małaszewicz. Mama, rdzenna pucczanka z trudną politycznie przeszłością - dziadek był Niemcem z Dortmundu, inżynierem, który na początku wojny przyjechał budować fortyfikacje na Helu i pokochał babcię z wzajemnością... Babcia za te miłość bardzo drogo zapłaciła. Kiedy dziadek nie mogąc znieść tego, co robili jego rodacy popełnił samobójstwo, ona trafiła na gestapo, a po wojnie była uważana za niemiecką k.... a moja mama za bękarta. Moi rodzice nigdy niczego nie mieli, więc ja rosłam z poczuciem, że jesteśmy wytykani palcami. Mimo braku rzeczy materialnych doświadczałam jakiejś godności, ciekawości intelektualnej i dobroci od moich rodziców, ale jednocześnie odrzucenia społecznego. Myślę, że to doświadczenie miało bezpośredni wpływ na mój charakter.
M.Z.: - Teraz sama kształtujesz młode charaktery w swoim bostońskim studiu. Od jak dawna?
J.C.:
- Już sześć lat. Cogitania to studio w kawiarni gier planszowych. Stworzyłam przestrzeń, w której otwieram dzieci na myślenie analityczno krytyczne z jednoczesnym tworzeniem. Przez pół godziny, do czterdziestu minut trwają zajęcia koncepcyjne, czyli obrazy, dyskusja, pytania, a potem jest działanie. Myślę, że - jak powiedziałaś wcześniej - bardziej rozwijam charakter dzieciom, niezbędny do tego, żeby nie tylko przyswoić wiedzę, płasko, informacyjnie ale również tak, aby wiedza była drogą do stworzenia modelu z idei, czegoś dotykalnego... Pracuję też z dziećmi, które jeszcze nie wiedzą co ich na prawdę interesuje, wtedy skupiam się na wnikliwości, umiejętności zadawania pytań, poszukaniu, dociekliwości. Wnikliwość jest kluczem, ale jeśli nauczymy dziecko być wnikliwym celowo, pomożemy mu żyć pełniej w sobie i z innymi. Staram się im pokazać, że postawa „wiem-nie wiem”, to nie najlepsza postawa osoby uczącej się.
M.Z.: - A jaka jest ta właściwa ?
J.C.:
- Zawsze jesteśmy „pomiędzy”, czasem bliżej „wiem” a czasem „nie wiem”. Esencją mojej pracy jest pozwolić dziecku zrozumieć co ma zrobić aby zbliżyć sie do „wiem”. Uczę dzieci, nie krępowania się postawą „nie wiem”. Niewiedza paraliżuje. Jeszcze gorzej jest, jeśli pozwolimy sobie na przekonanie, że „nigdy się tego nie nauczę”. Przykładem może tu być matematyka. Zdecydowana większość dziewczynek, które uczę w Stanach jest przekonana, że nigdy nie polubi matematyki, więc ja nie uczę ich matematyki szkolnej, tylko filozofii matematyki, czyli tego czym matematyka jest. Pokazuję im matematykę w świecie. Na przykład przecinamy pomarańczę i co mamy? Okrąg, a od środka, w skórce jest promień itd. I nagle one wszystko rozumieją! Albo ułamki: pytam ile mamy numerów od zera do jednego, dziecko odpowiada - żadnego, a potem, kiedy kroimy, kroimy, kroimy, ono nagle mówi, że chyba nieskończenie wiele. W ten sposób otwieram je na matematykę, bo uczone na papierze, moim zdaniem po prostu matematyki nie rozumieją.

Cały wywiad w GN nr 17 - zapraszamy równiez do zakupu PDF.

autor: ZM