Ustrzyki Dolne
sobota, 2 czerwca 2018

Zakapior bez certyfikatu

Zakapior bez certyfikatu<br/>fot. Róża Franczak
fot. Róża Franczak

Z Krzysztofem Franczakiem, bieszczadzkim mężczyzną spełnionym rozmawia Mira Zalewska.

 

 

 

 

Edmund Gajewski, dziennik NOWINY 1982 r.

„W latach sześćdziesiątych, kiedy rozpoczęło się osadnictwo, Bieszczady przeżyły niezwykły najazd różnych „niebieskich ptaków”, wagabundów i ludzi pragnących sobie „pokowboić”. Ale eldorado okazało się złudne, a kowbojenie zbyt uciążliwe. Rozczarowani amatorzy łatwego życia znikali z Bieszczadów. W tym to czasie ukuto termin „Zakapior” na określenie poszukiwacza przygód wyróżniającego się specyficznym wyglądem i strojem. „Zakapior” obowiązkowo posiadał zarost na warzy i długie włosy. Na ubiór składały się kapelusz, kurtka i spodnie wpuszczane w buty oraz nieprzemakalny prochowiec przepasany szewskim pasem, za którym zazwyczaj zatknięty był nóż lub bagnet. We współczesnym żargonie bieszczadzkim „zakapior” to człowiek z fantazją, optymista wyróżniający się swoistym sposobem życia i spojrzeniem na świat żyjący stale w górach bo tylko w górach człowiek czuje się wolny.”

Mira Zalewska: - Gdybyśmy chcieli zdefiniować dzisiejszą społeczność „zakapiorską” opis różniłby się od powyższego dość konkretnie. Jesteś przybyszem w Bieszczadach, szewskiego paska wprawdzie nie widzę, ale masz długie włosy, żyjesz stale w górach, jesteś więc pewnie jesteś Zakapiorem. Masz certyfikat? Słyszałam, że były wydawane.
Krzysztof Franczak:
- Nie, nie czuję się Zakapiorem. Nawet nie wiem jak wygląda „szewski pasek”. W ogóle ta dzisiejsza bieszczadzka subkultura, jest dla mnie zjawiskiem drugorzędnym. Jest to sposób kreacji niektórych środowisk, zupełnie mi obcy. Ja w Bieszczady przyjechałem na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Poznałem wtedy wielu ludzi m.in. Andrzeja Borowskiego, Izę Cichy i Roberta Turskiego. O tym środowisku w którym się obracałem, o tych ludziach, którzy tu w Bieszczadach coś znaczyli, zrobili coś konkretnego mówiono „Bieszczadnicy”. Była to dość pojemna definicja, bo Bieszczadnikiem był zarówno Woj Wojciechowski, wieloletni dyrektor Parku, ale też Jędrek Połonina. Wtedy nie słyszałem takiego pojęcia jak „zakapior”. Zakapiorów wykreował Andrzej Potocki zbierając w jedną opowieść ludzi z różnych planet. Potem pod „zakapiorstwo” podpinał się różny „element” nie mający - poza wyglądem, wynikającym raczej z niehigienicznego trybu życia - nic wspólnego z definicją, którą przytoczyłaś na początku. Słowo to zresztą funkcjonuje w Polsce i oznacza chyba takiego zawadiakę. Kiedyś byłem zapraszany na te „zakapiorskie” imprezy, organizatorzy przyjeżdżali do nas, koszulki jakieś dostałem, ale certyfikatu nie (śmiech). Pewnie nie zasługuję.
M.Z.: - W Słowniku Synonimów „zawadiaki” nie znalazłam, za to szereg bardzo, delikatnie mówiąc niemiłych określeń, więc je przemilczę.
K.F.:
- W Bieszczady każdy skądś przybył, nie było tu rodzimych mieszkańców albo było ich niewielu. Ja zawsze bardziej szanuję ludzi, którzy ciężko pracują niż takich, którzy kreują się na osobowości bieszczadzkie. Jednak nie chodzi tu o nazywanie się tak czy inaczej.
M.Z.: - No tak. Niektórzy z dzisiejszych Zakapiorów też z pewnością zostaną w pamięci jako twórcy i ludzie promujący Bieszczady.
K.F.:
- Myślę, że w Bieszczadach wszyscy się zmieszczą. Jak mówił Stachura „dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba”. Czy ludzie będą w czyjejś pamięci nie zależy od nich samych, a od tych co zostaną. Kult zakapiorstwa jest szkodliwy dla Bieszczadów. Możesz to napisać, ja nie boję się i nie wstydzę moich poglądów. Sądzę, że przyjdzie taki moment, że wszyscy, którzy gloryfikują ten kult nagle się obudzą. Straty wizerunkowe są wyższe niż korzyści.
M.Z.: - Krzysztof, w czasie tej rozmowy czuję w Tobie spokój i ciszę której Ci zazdroszczę, bo też dążę do takiego ładu wewnętrznego, mam nadzieję, że kiedyś dotrę do pokładów ciszy w sobie, ale postępy w tym względzie osiągam bardzo powolutku. Ty tak miałeś zawsze, czy też jest to jeden z cudów, które zdarzają się ludziom Bieszczadach?
K.F.:
- Wiesz, ja zawsze bardziej lubiłem słuchać niż mówić. Jestem małomówny. Myślę, że słuchając możesz powiedzieć o sobie znacznie więcej niż mówiąc i więcej dasz drugiemu człowiekowi. A rozmawiać wolę z ludźmi spokojnymi, niehałaśliwymi, nie krzykliwymi. Nie przypadkowo Bóg dał nam dwoje uszu i tylko jedną gębę (śmiech).
M.Z.: - Myślisz, że to takie łatwe ? Ale powtórzę pytanie: czy zawsze taki byłeś, czy Bieszczady Cię zmieniły?
K.F.:
- (Westchnienie) Ja miałem pofajdane życie, właściwie dzieciństwo. Wychowywałem się w Domu Dziecka, gdzie po śmierci ojca macocha oddała mnie i brata, a siostra trafiła do rodziny zastępczej. W latach siedemdziesiątych, jak skończyłem szkołę podstawową to urwałem się spod kontroli domu dziecka i jeździliśmy z hipisami po Polsce, mieszkałem raz tu, raz tam... Brat się wkręcił w narkotyki, ja na szczęście nie. A później się zakochałem i za miłością pojechałem do Szczecina. Z tej miłości nic nie wyszło, ale na 10 lat tam zamieszkałem, skończyłem szkołę, zacząłem pracować, miałem swoją paczkę fajnych ludzi i tak funkcjonowałem. Praca i szkoła oddaliły wizję dostania się znowu w tryby państwowych placówek wychowawczych, czego bardzo nie chciałem. W latach dziewięćdziesiątych zobaczyłem, że nagle wszyscy zaczynają robić jakieś biznesy, jeżdżą z Berlina do Budapesztu, coś tu kupują tam sprzedają. I nagle okazało się, że zostałem sam. Bo ja nigdy nie miałem i do teraz tez nie mam takich ciągotek biznesowych. Nie jestem obrotny, nie potrafię tak patrzeć, żeby zobaczyć zysk. Cenię sobie to, że spokojnie żyję, robię to, co lubię i to mi wystarcza. Z charakteru jestem domatorem, spokojnym człowiekiem.
M.Z.: - Aha!
K.F.:
- Co „aha”?
M.Z.: - To, że jednak podejrzewam, iż wiodłeś też inne życie, tylko zapomniałeś chyba.
K.F.:
- No przecież jak mieszkałem w Szczecinie, to oczywiście, że funkcjonowałem tak, jak to w dużym mieście, praca do piętnastej i tak dalej. Kierat po prostu. Trzeba się w takiej sytuacji dostosować do życia w tej arterii.
M.Z.: - Ile miałeś lat kiedy wyrwałeś się z tej arterii wolność, czyli w Bieszczady?
K.F.
: - Dwadzieścia sześć.
M.Z.: - Nagle? Coś się szczególnego wydarzyło, jakiś kataklizm? Bo wielu ludzi w Bieszczady ucieka, choć ja akurat zjechałam tu nie ze strachu ale z nadzieją.
K.F.:
- Nie, nie było kataklizmu. Firma, w której pracowałem przestała istnieć, jak wiele w tamtym okresie. Wtedy postanowiłem nie zostawać w mieście, po prostu zechciałem coś zmienić w moim życiu. Przez to, że dzieciństwo spędziłem w domu dziecka, nie byłem obciążony „rodzinnymi stronami”, więc w każdym niemal miejscu czułem się jak u siebie. Zanim tu zostałem przyjeżdżałem wielokrotnie z plecakiem znałem te wszystkie zakątki, opuszczone wioski... Co też pokazuje co mnie w ogóle w życiu interesowało. Nie jakieś Bukowe Berda czy Tarnicę tylko właśnie te zdziczałe sady, puste domy... No więc przyjechałem tu zastanowić się co dalej. To był 90-ty rok, wtedy nie wiedziałem, że zostanę na zawsze.
M.Z.: - Zastanowiłeś się i postanowiłeś zostać, tak?
K.F:
- Nie tak od razu. Najpierw zamieszkałem u Prezesa, w Chmielu. On wtedy prowadził taki otwarty dom.
M.Z.: - Prezesem czego był ten dobroczyńca?
K.F.:
- Oj, to postać niebanalna. Prezes to Rysiek Krzeszewski. Prowadził wtedy taki rodzaj „hip chaty”, gdzie można było się zatrzymać w zamian za pracę. Ja się tam zatrzymałem. No i wtedy poznałem Różę. Róża przyjechała po tym, jak jej znajomi wrócili z Bieszczadów do Rzeszowa - bo Róża jest z Rzeszowa, i opowiedzieli jej o nas, o tym naszym miejscu i postanowiła zobaczyć to miejsce.
M.Z.: - I trafiła w Twoje łapy, he he...
K.F.:
- Wcale nie. Zobaczyłem ją, jak przyszła z plecakiem, a ja z grabiami szedłem, bo sianokosy akurat były. Przedstawiła się, to ja też i poszedłem dalej. Potem, kiedy postanowiliśmy być razem...
M.Z.: - Zaraz, zaraz, koleżko, najważniejszy moment mi tu omijasz. Najpierw potraktowałeś kobitę grabiami, a potem nagle „postanowiliśmy być razem”. Czym ją ująłeś, skoro przy tym pierwszym spotkaniu nie zauważyłeś, że się zakochałeś ?
K.F.
: - To raczej ona mnie ujęła.

Cały tekst w GB 11

 

Zakapior bez certyfikatu<br/>fot. Róża Franczak
fot. Róża Franczak
autor: ZM