Ustrzyki Dolne
poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Zależy mi na wszystkim, w co się angażuję.

Zależy mi na wszystkim, w co się angażuję.<br/>fot. arch. Joli Jareckiej
fot. arch. Joli Jareckiej

Z Jolą Jarecką, współwłaścicielką kina „Końkret” w Zatwarnicy, instruktorką teatralną, poetką, pisarką, autorką książek „Nagok”, „Zawieszenie”, „Historie wysiedlone”, „Cieniotwory zza Otrytu” i „Hylaty” rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: - Skoro już pracujesz od świtu do nocy, to czemu się nie zatrudnisz w jakiejś wielkiej korporacji w stolicy na przykład?
Jola Jarecka:
- Odpowiedź jest bardzo prosta: bo moje serce jest w Bieszczadach, kocham Bieszczady.
M.Z.: - No właśnie dlatego powinnaś! W korporacji dostawałabyś urlop i choć raz w roku mogłabyś przez miesiąc sobie w Bieszczadach odpocząć w ciszy i nic nie robić.
J.J.:
- Kiedy ja nie umiem odpoczywać bezczynnie! Pracując tylko w ciszy, w określonych godzinach, nie potrafiłabym być kreatywna, to byłoby uśmiercaniem czegoś w sobie, jakiś rodzaj samobójstwa
M.Z.: - Do pisania nie potrzebujesz ciszy?
J.J.:
- Nie zawsze. Zresztą pisanie odbywa się cały czas, nie polega tylko na przeniesieniu myśli na jakiś nośnik elektroniczny. Chodzę z obrazami przez cały czas, z fragmentami zdań, zapachami, smakami, wrażeniami, ludzkimi historiami, emocjami, nie zawsze moimi i wreszcie z tego bałaganu wyłania się coś, co zaczyna się robić na tyle męczące, że trzeba to z siebie wyrzucić, wypluć.
M.Z.: - Bardziej tobą pisze, niż ty piszesz
J.J.:
- Myślę, że tak właśnie jest. W ogóle jak się obserwuje ludzi, słucha się ich, jak się jest ciekawym człowieka, to już jest akt twórczy. Ja lubię słuchać innych, a to, że prowadzę kawiarnię jest dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem pod względem literatury, bo mam tu kalejdoskop twarzy, głosów, charakterów, różnych biografii. Uwielbiam tę pracę.
M.Z.: - A którą ze swoich licznych prac uwielbiasz najbardziej?
J.J.: -
Wszystkie.
M.Z.: - O jednej z nich opowiedz szczegółowo. W szkole uwielbiasz pracować?
J.J.:
- Teraz tak. Po moich doświadczeniach pracy w ogromnej szkole, gdzie nie było miejsca na indywidualność, stwierdziłam, że to był ostatni „zew nauczycielski”, który mi pokazał że nie wrócę nigdy do szkoły. Kiedy więc w zeszłym roku zadzwoniła do mnie dziewczyna z propozycja pracy w szkole, w Polanie, od razu odmówiłam, ale kiedy wyjaśniła, że jest to szkoła, którą prowadzi  stowarzyszenie, podjęłam pracę. Razem z rodzicami, mieszkańcami walczyliśmy o szkołę w Łodynie, którą reorganizowano. To takie ładne słowo zastępujące inne – zamykanie. Nie udało nam się przejąć prowadzenia starszych klas przez organizację NGO, gdyż nie było żadnej chęci pomocy i rozmów ze strony samorządu. Wiem jaki to jest wielki wysiłek nauczycieli i całej społeczności, żeby w ogóle taką szkołę przez stowarzyszenie powadzić. I jak ważne jest to dla samej miejscowości - poczucia wspólnoty, bezpieczeństwa, rozwoju. Zgodziłam się więc, ale tylko do czasu, aż znajdą kogoś na moje miejsce.
M.Z.: - I wsiąkłaś?
J.J.:
- Weszłam po raz pierwszy do budynku tej szkoły, jakbym weszła do domu, gdzie wszyscy są rodziną. Gdzie, kiedy dziecko płacze, to się je przytula a nie odstawia, bo nie wolno go dotykać, gdzie rano wszyscy przychodzą uśmiechnięci, i nie odliczają ile do piątku, ferii czy wakacji, gdzie nie burzy się budowli z klocków, bo trzeba posprzątać... To jest szkoła, gdzie najważniejsze jest dziecko, a ono nie jest pendrivem, koniem wyścigowym, którego się tresuje, żeby zdobywał jak najwięcej, ale powiedzmy, takim nie do końca ukształtowanym tworem, z którego się wyciąga talent, pozwala odkrywać świat, siebie i mieć czas na dzieciństwo. Pojechałam do tej szkoły, raz, potem drugi, a po trzecim już zostałam. Uwielbiam tę szkołę! Nazywam ją szkołą w Bullerbyn, bo jest ona prowadzona trochę na wzór skandynawski. Nie ma w niej tak, że któryś przedmiot jest ważniejszy, czy ciekawszy. Wszystko jest ciekawe, wszystko jest dla dziecka, do niczego się nikogo nie zmusza. Dziwi mnie to, że ludzie płacą ogromne kwoty za szkoły prywatne, które mają taki sam system wychodzenia do dziecka, a w Bieszczadach jest taka szkoła, w starym budynku w Polanie, gdzie czasem drzwi się nie domykają, więc słyszymy się wzajemnie prowadząc lekcje i nikt nie ma z tym problemu.
M.Z.: - Jaka szkoda, że nie uda mi się oddać na papierze twoich emocji, które widzę kiedy opowiadasz, wręcz uniesienie maluje się na twojej twarzy.
J.J.:
- Tak, bo uwielbiam tę pracę i szkołę.
M.Z.: - Bardziej niż ceramikę?
J.J.:
- Nie bardziej, ale ceramika to coś zupełnie innego, to też żywioł, podobnie jak dzieci, ale inny żywioł, a właściwie cztery żywioły. Tak naprawdę, moja praca z ceramiką zaczęła się przypadkiem.  Robiłam mydła, na maceratach ziołowych, na róży, mięcie, skrzypie i potrzebowałam do nich mydelniczek. Wymyśliłam, że będzie to taka ceramiczna, podwójna mydelniczka, na której mydło szybko wyschnie. Marzył mi się piec do ceramiki, natomiast moja zdolność kredytowa w tamtym czasie była znikoma. No i zdarzyło się coś niespodziewanego… Mam wspaniałego męża, który powiedział, że kupi mi piec do wypalania ceramiki jeśli skończę książkę. Taki zakład. Pół żartem, pół serio. Książkę zaczęłam pisać dużo wcześniej na podstawie scenariusza filmowego, który powstawał pod okiem mojego wykładowcy Jerzego Ridana. Scenariusz zresztą wysłałam za jego namową na konkurs Script Pro, gdzie go nie zauważono, a jakiś czas później powstał serial Wataha miejscami bardzo podobny do mojej konkursowej pracy. Namówiono mnie, żeby historię, która w pierwotnym zamyśle była filmową przenieść na powieść. Nawet zaczęłam pisać, ale wiesz jak to czasem jest, piszemy coś i nagle czujemy, że to nie jest nic warte... Wsadziłam więc te czterdzieści stron do szuflady, ale kiedy je po zawarciu zakładu wyjęłam i przeczytałam, okazało się, że są całkiem niezłe.  Pisałam więc dalej...
M.Z.: - Aż dostałaś piec...
J.J.:
- No właśnie Robert kupił mi piec zanim skończyłam, więc nie miałam wyjścia, musiałam dokończyć, bo byłaby plama na honorze (śmiech).
M.Z.: - Jola - żona jaka jest?
J.J.:
- A to z Robertem musiałabyś porozmawiać, ale jestem zawsze taka sama, tego się nie rozdziela. Czy stoję za barem w kawiarni, czy lepię coś z gliny, piszę czy jem śniadanie to ja. Opowiem ci coś! Przyszedł kiedyś, z samego rana pewien pan, bardzo pewny siebie, stawiał kroki tak od pięty (śmiech). Ja myłam podłogę, w międzyczasie lepiłam coś z gliny, więc miałam na sobie fartuch wysmarowany gliną. On wita się i mówi, że podobno panią Jarecką można tutaj zastać, bo przyjechał specjalnie, żeby mu podpisała książkę. Ja na to, że tak, można. No więc on kręci się wokół tych naszych półek z książkami i najwyraźniej czeka, bo uznał, że ja to tu tylko sprzątam.  Wreszcie wytarłam ręce i mówię, żeby dał książkę, to mu podpiszę i był wyraźnie zawiedziony, że nie siedzę w kapeluszu z piórem w ręce. Jestem taka sama, czy w pracy czy po pracy.


Cały wywiad w GB nr 16.

autor: ZM