Ustrzyki Dolne
piątek, 10 kwietnia 2015

W Wielki Piątek do krzyża na Tarnicy

Droga Krzyżowa na Tarnicę<br/>fot. Zygmunt Krasowski
fot. Zygmunt Krasowski

Jak co roku, tysiące pątników w Wielki Piątek wybrały się na Drogę Krzyżową na bieszczadzką Tarnicę. Ciężkie warunki atmosferyczne nie odstraszyły ludzi, którzy w skupieniu i modlitwie szli pod górę. Dla nich, to był czas do głębszych przemyśleń i analiz swojego życia. W milczeniu pokonywali każdy zaśnieżony metr szlaku, zdobywając szczyt.

Nie wyobrażam sobie Świąt Wielkanocnych bez Drogi Krzyżowej na Tarnicę w Wielki Piątek, więc przygotowania poczyniłem już we czwartek. Pogodne czwartkowe popołudnie wróżyło na piątek całkiem znośne warunki do powolnej pątniczej wspinaczki na Tanicę. Przygotowałem zatem wieczorem lżejsze niż przed tygodniem buty i mniejszy plecak, bo chyba nie trzeba będzie brać zbyt wielu ubrań. Nocą budzi mnie dzwonienie dachowego okna. Oho, tak to można planować bieszczadzką pogodę!. Rankiem wita scenerią zimową i zimnym wiatrem. Nie ma żartów z Bieszczadami. Ciężkie ciepłe buty na ostrej antypoślizgowej podeszwie, grube spodnie i ciepła kurtka, to niezbędny ekwipunek uzupełniony rękawicami i kijkami. W plecaku lądują: mały termos z ciepłą herbatą, druga kurtka i dodatkowa ciepła, nieprzewiewana czapka. W drodze dowiaduję się o akcji ratunkowej na Haliczu, ratownicy poszukują dziewczyny która wybrała się na wędrówkę wczoraj. Po drodze już widać co czeka nas dzisiaj. Z każdym kilometrem coraz więcej śniegu, droga ledwo co odśnieżona. Dobrze, że nie podkusiło mnie zmienić opon na letnie. Dopiero po godzinie 9 dojeżdżam do Wołosatego. Widać pełne parkingi i parkuję już na poboczu, dość daleko. Formują się grupy. Ruszam z pierwszą, niosą prosty drewniany krzyż. Pierwsza stacja na łące, widać sznur pątników przed nami. W oddali niewidoczna Tarnica, okryta chmurami. Zaczyna sypać śnieg i wieje. Szlak ubity przez poprzedników, ale każdy krok w bok, to wejście w śnieg sięgający za kolana. W tematykę stacji drogi krzyżowej, wplecione kolejne czytania o drodze życia naszego papieża oraz rozważania z tym związane.
Dla mnie, to przypomnienie nocnej Drogi Krzyżowej jaką odbyłem z jarosławską grupą tydzień temu, w rocznicę śmierci świętego Jana Pawła II. Wtedy góry okazały się silniejsze i dla bezpieczeństwa nie doszliśmy do krzyża. Ostatnią stację odprawiliśmy wśród gwizdu wiatru i w śnieżnej zamieci na granicy lasu. Tam 88 osób odśpiewało „Barkę” i tradycyjnie podzieliło się wielkim piernikowym sercem. Ta śpiewana wspólnie, nie pod samym krzyżem i może niedokładnie o godzinie, w której nasz ukochany Ojciec Święty powrócił do Domu Ojca, Barka, smak tego piernika i poczucie bycia wspólnotą z innymi, nie dają się opisać słowami. To trzeba samemu przeżyć. I to uczucie każe mi i tym których mam w zasięgu wzroku, mozolnie piąć się w górę. Czy dla wszystkich, to rzeczywiście Droga Krzyżowa? Może to tylko zwyczaj wędrowania, turystyczna wyprawa? Tych prawie trzy tysiące ludzi, porzuciło przedświąteczną krzątaninę i cały dzień poświęciło na wędrówkę po śniegu i wśród zamieci do krzyża na Tarnicy, co zaświadcza, że to wydarzenie i miejsce szczególne.
Trudno nie wspominać w takiej chwili, o papieskich wędrówkach po Bieszczadach. Jan Paweł II jeszcze jako biskup i kardynał był w Bieszczadach i Beskidzie Niskim wiele razy. W Bieszczadach jako biskup tylko raz – 7 lipca 1968 roku, kiedy przyjechał do Jasienia, by intronizować cudowną ikonę Matki Boskiej Rudeckiej. Turystyczne wędrówki to szlaki w okolicach Cisnej, Baligrodu, dnem późniejszego Jeziora Solińskiego. 5 sierpnia 1953 roku Karol Wojtyła stanął na Tarnicy. 7 czerwca 1987 roku na tę pamiątkę postawiono na jej szczycie krzyż. Ojciec Święty nie wspiął sie już nigdy później na Tarnicę. Bieszczady widział tylko z okien helikoptera, którym przeleciał nad nimi 9 czerwca 1987 roku. Przez wiele lat gościł w Rudawce Rymanowskiej, Pastwiskach i Tokarni u rodziny Kosiarskich, wędrując pasmem Bukowicy, Tokarni i Kamienia w kierunku Komańczy – miejsca odosobnienia Stefana Wyszyńskiego. Właśnie ten szlak w lutym 2011 roku miałem zaszczyt przetrzeć z kilkoma doświadczonymi narciarzami, w I Bieszczadzkim Rajdzie Narciarskim Szlakiem Dwóch Kardynałów.
Jeszcze przed granicą lasu odbywamy ostatnią stację. Śnieg sypie coraz gęściej i wiatr swoje harce odprawia, więc kiedy dochodzimy ponad las, widać co będzie dalej. Grupa przed nami zupełnie znika nam z oczu. Mozolnie wspinamy się do przełęczy gdzie większość grup już się rozwiązuje. Dalej szlak jest tak wąski, że trzeba iść gęsiego. Na dodatek odbywa się to w śnieżnej zadymce i czasami naprawdę niewiele widać, jak wiatr wodze popuści. Obywa się jednak bez upadków, wszyscy bardzo uważają by sobie i innym krzywdy nie zrobić. Najgorzej mają ci schodzący, bo ostro wieje od strony Krzemienia i Szerokiego Wierchu. Powoli docieramy na szczyt, dotykamy krzyża, krótka modlitwa z podziękowaniem, że i w tym roku było nam dane odbyć tę krzyżową stację. Widać klękających, modlących się. Ten widok sprawia, że czuje się coś dziwnego, co każe nam pomyśleć o zbliżających się świętach. Właściwie to czuje się, że one już trwają. Rozmawiać się za bardzo nie da, bo wiatr głuszy słowa i zatyka usta. Trzeba odwrócić się od wiatru, więc mimowolnie wszyscy patrzą na ośnieżony, oszroniony krzyż. I to przy nim, na chwilę, kolejni pątnicy stawiają przez siebie wniesione krzyże, to przy nim robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Dwaj mężczyźni proszą mnie o zrobienie zdjęć, bo nie bardzo potrafią sobie poradzić ze swoim aparatem. Spotykam wielu znajomych, znanych mi z imienia i nazwiska, i takich których znam tylko z widzenia, pamiętam z ubiegłych lat. Obok stoją dwaj młodzieńcy, z bardzo charakterystycznym rzeźbionym krzyżem z Chrystusem w koronie, z wbitych w jego głowę kołków. Pytam ich czy byli w latach ubiegłych, bo mówię im, iż pamiętam ten krzyż. Potwierdzają. Ciągle dochodzą następni pątnicy, robi się ciaśniej, a jako że nie da się dłużej wytrzymać tego naporu wichru i śniegu, zaczynamy schodzić długim wężem, którego szeregi nikną gdzieś w tej zadymce. Widzę, że właściwie nikt nie odważa się wracać Szerokim Wierchem do Ustrzyk Górnych. Kilka grup przyszło z tamtego kierunku. Oj musiało ich tam nieźle wywiać. Na ich szczęście wiało im w plecy, a wracanie z wiatrem w twarz, to już wyzwanie i duże ryzyko wyziębienia. Stąd rozważna decyzja i powrót do Wołosatego. Kiedy jestem już na dole, przy samochodzie trafiam na kilka osób, które maszerują szosą. Kiedy pytają czy jadę w tamtym kierunku, odpowiadam twierdząco i zabieram. Są to pątnicy z Łańcuta, jeden zostawił w Wołosatem rodzinę i wróci po nich samochodem. Potwierdza moją wersję, że powrót górą byłby zbyt trudny. Nie żałują, że nie było widoków na góry. Kilka razy wyziera zza chmur słońce, nagradzając widokiem ośnieżonych bieszczadzkich połonin, bo Tarnica nadal tonie w chmurach. Kilka jeszcze razy takie słoneczko przyświeca i widok iskrzących się białośnieżnych drzew, aż wzrok rwie i mimowolnie wywołuje skojarzenie z zupełnie innymi świętami.
Wieczorem na swoim facebookowym profilu zamieściłem, jak każdego roku, kilka zdjęć. I rozpętała się dyskusja, można powiedzieć bardzo ostra. Część respondentów twierdzi, że to czysta głupota narażać się na niebezpieczeństwo wędrówki w takich trudnych warunkach. Część stwierdziła, że to dla zwyczajnego „selfie” na swoich stronach. Faktycznie warunki były nie najlepsze jednak wydaje mi się, że było bezpiecznie. Owszem, gdyby ktoś samotnie odważył się w taką pogodę wspinać na Tarnicę, to bym mu odradzał. Ale w grupie, tak wielkiej i przy zabezpieczeniu GOPRu, nie stanowiło to jakiegoś wielkiego wyzwania. Kto nie czuł się na siłach, kto nie był przygotowany na marsz w śnieżnej zamieci, został na dole. Co za rok ? Pójdę znowu.

Droga Krzyżowa na Tarnicę<br/>fot. Zygmunt Krasowski
fot. Zygmunt Krasowski
Droga Krzyżowa na Tarnicę<br/>fot. Zygmunt Krasowski
fot. Zygmunt Krasowski
autor: Zygmunt Krasowski


powiązane artykuły: