Ustrzyki Dolne
czwartek, 28 listopada 2019

Za bardzo oddaliśmy się nowoczesności...

Za bardzo oddaliśmy się nowoczesności...<br/>fot. Marcin Scelina
fot. Marcin Scelina

Z Kazimierzem Nóżką, współautorem książek „Niedźwiedzica z Baligrodu i inne opowieści Kazimierza Nóżki” i „Zanim wyjedziesz w Bieszczady”, autorem wielu relacji filmowych dokumentujących życie zwierząt i roślin, oraz leśniczym z Nadleśnictwa Baligród Rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska.: - Co pan na to, żebyśmy odpuścili sobie historie o niedźwiedziach, wilkach i medialnym wizerunku, a porozmawiali o życiu prywatnym Kazimierza - człowieka, osoby płci męskiej?
Kazimierz Nóżka
: - Nie ma problemu. Miśki, wilki, popularność, to tylko dodatek niewielki do tego, co w życiu ważne.
M.Z.: - Jak teraz wygląda Pańskie życie zawodowe, wszyscy wiedzą za sprawą książek i mediów, ja chcę wiedzieć jaką miał pan ksywę w szkole?
K.N.:
- Hm... W szkole miałem ksywę „Korzeń”, co było skrótem od „Korzenionóżka” czyli nazwy pierwotniaka. Od czasu gdy była o nim mowa na lekcji przyrody, koledzy przezywali mnie tak właśnie.
M.Z.: - A imię swojego pierwszego psa pamięta pan?
K.N.:
- Pamiętam, wabił się Misiek, to był duży kundel, rudego ubarwienia, który towarzyszył nam przy pracach gospodarskich, pomagał przy pasieniu krów. Później, kiedy mieszkaliśmy w leśniczówce mieliśmy psa rasy myśliwskiej, ogar, który pewnego dnia poszedł sobie za turystami i nie wrócił.
M.Z.: - Co odpowiadał mały Kazio, gdy go dorośli pytali kim zostanie, kiedy dorośnie?
K.N.:
- W końcu lat sześćdziesiątych, może początku siedemdziesiątych, we wsi Żłobek, gdzie mieszkaliśmy, pojawił się pierwszy motocykl, później pierwszy samochód marki Syrena...
M.Z.: - Zamarzył pan, żeby być kierowcą?
K.N.:
- Nie, zamarzyłem, żeby zostać mechanikiem, choć zupełnie nie wiem czemu, bo nigdy nie miałem do tego smykałki i do dzisiaj jestem mechanicznym analfabetą.
M.Z.: - Prawda to, że został pan leśnikiem bo tatuś kazał?
K.N.:
- Prawda jest taka, że moi bracia nie przykładali się zbytnio do nauki, a ja bardzo dobrze się uczyłem, więc jakaś taka duma się w nim obudziła i chciał żebym poszedł w jego ślady. Ale nie kazał, ani nie zmuszał.
M.Z.: - Cofnijmy się w czasie. Urodził się pan tutaj, ale rodzice byli przybyszami?
K.N.:
- Rodzice byli przybyszami z powiatu hrubieszowskiego, byli stamtąd wysiedleni, kilka lat mieszkali na ziemi sądeckiej, w powiecie grybowskim, gdzie urodziło się trzech moich braci. Dopiero w 1958, za namową sąsiadów z terenów z sokalszczyzny, osiedlili się w miejscowości Żłobek, zatrzymali jedną chałupę pana Edwarda Muszki. Ja rodziłem się już tutaj, w Ustrzykach Dolnych.
M.Z.: - I nie był pan rozpuszczonym jedynakiem, miał pan braci.
K.N.:
- Sześciu starszych i jednego młodszego.
M.Z.: - Liczna rodzina dawała poczucie bezpieczeństwa, czy raczej rodzeństwo odbierało uwagę rodziców?
K.N.:
- Ja się wychowałem w czasach, kiedy rodzice nie przesadzali z przejmowaniem się dziećmi, byli zapracowani i zajęci swoimi sprawami, prowadzeniem dużego gospodarstwa. Opieką nad młodszym rodzeństwem zajmowali się starsi, nade mną i później urodzonym bratem pieczę też sprawowali dwaj starsi bracia co przynosiło różne efekty wychowawcze... Wszyscy pomagaliśmy w dużym gospodarstwie, praca była ciężka, być może nawet czasem ponad siły, ale pod nieobecność ojca, który był leśnikiem, trzeba było wykonywać polecenia braci. Czasem dziwne....
M.Z.: - Dziwne?
K.N.:
- Bywało, że podczas pasienia krów na leśnej polanie, przy ognisku, trzeba się było nauczyć palić jakieś skręty z olchowych liści. Spróbować tego pod nakazem starszych braci, a potem nie przyznać się rodzicom, czemu źle się czuję. Bo, kto próbował tego, to wie, że straszne są potem zawroty głowy...
M.Z.: - Jak po marihuanie?
K.N.:
- A to nie wiem, nie próbowałem marihuany.
M.Z.: - Może dzięki tym doświadczeniom chorobowym po olchowych skrętach (śmiech).
K.N.:
- Może tak...
M.Z.: - Czy jeszcze się pan w dzieciństwie zajmował?
K.N.:
- Kochaną pasieką mojego taty! Sto dwadzieścia uli, lato, upał, a ja mam wybór - albo wypas krów, albo noszenie ramek z uli. Pomimo tego, że mnie ojciec ubierał w specjalny kombinezon i tak któraś pszczoła wlazła zawsze i pogryzła. Pewnie dlatego pszczół nie lubię ani miodu!
M.Z.: - Tacie pan pomagał, a mama miała jakiś pożytek z Kazia?
K.N.:
- Chłopaki, jak wiadomo, nie garną się do sprzątania czy innych prac domowych. W tamtych czasach, podłogi były z desek i każdą z nich, pamiętam, w każdą sobotę szorowało się wodą z ługiem taką twarda szczotką. Ja robiłem o podobno bardzo dobrze, przez co byłem takim oczkiem w głowie mamy. Dużą pomocą dla niej było też to, że dość wcześnie nauczyłem się doić krowy. Początkowo szło mi to dość ślamazarnie, w czasie gdy mama wydoiła trzy krowy, ja połowę jednej, ale szybko nabrałem wprawy i mając osiem lat doiłem równo z matką, w ciągu 15 minut potrafiłem nadoić całe wiadro. Kiedy dzisiaj patrzę na mojego 13 letniego wnuka, myślę, że byłoby to dla niego niewykonalne.
M.Z.: - Dzisiejszym, pochylonym nad tabletami i smartfonami dzieciom, pańskie dzieciństwo może się jawić jako pasmo krzywd, bo przecież fizycznie pracować trzeba było, zamiast klikać dzień cały. Jak pan, z perspektywy czasu określiłby swoje dzieciństwo?
K.N.
: - To było szczęśliwe dzieciństwo! Chociaż pracy było dużo, to na tamte czasy rodzice byli osobami stosunkowo majętnymi, nie tylko nie cierpieliśmy głodu, ale jeszcze można się było dzielić z tymi sąsiadami, którzy mieli gorzej.
M.Z.: - Do szkoły droga długa była?
K.N.:
- Szkoła czteroklasowa była bardzo blisko, biegiem trzy minuty, więc na każda przerwę można było wpaść do domu, złapać kromkę chleba, posypać cukrem i pokropić wodą, to też taki zapamiętany smak dzieciństwa.
M.Z.: - A rozrywki?
K.N.:
- Seriali nie było, hitów filmowych w soboty też nie, więc ludzie sami sobie rozrywki organizowali. W każda sobotę, odbywały się zabawy wiejskie, kończące się zazwyczaj jakąś bijatyką...
M.Z: W których brał pan udział?
K.N.:
- Nigdy. Ja w życiu nie uderzyłem człowieka. Nawet w wojsku, kiedy broniłem się przed agresorem osłaniałem się taboretem, a nie atakowałem pięściami. Nigdy też nie gnębiłem żołnierzy „falą”, nie znęcałem się nad nimi, a jeśli musiałem jakieś zadanie trudne „kotom” dać, to karteczki im dawałem z pytaniami, na które musieli znaleźć odpowiedź, np. najbardziej wybitne osobistości z ziemi bieszczadzkiej, albo najbardziej znane miejscowości. Internetu nie było, więc musieli się bardzo starać, żeby znaleźć odpowiedzi.

Cały wywiad w GB nr 24 - przypominamy, żenasz dwutygodnik można kupić również w formie PDF

 

autor: ZM


powiązane artykuły: