Ustrzyki Dolne
piątek, 17 maja 2019

Miejsce dla wilków w Bieszczadach jest - ale nie na farmie

 Miejsce dla wilków w Bieszczadach jest - ale nie na farmie<br/>fot. Andrzej Kusz
fot. Andrzej Kusz

Z Andrzejem Kusz, hodowcą zagrożonej wyginięciem rasy kóz, o powodach trudnej sytuacji bieszczadzkich hodowców oraz o nierozwiązywalnym, w świetle obecnego prawa problemie trzebienia zwierząt hodowlanych przez wilki i propozycjach jego rozwiązania, rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: - Ktoś ty?
Andrzej Kusz:
- Andrzej Kusz, z Bóbrki.
M.Z.: - Czyli jesteś „chłop tutejszy”?
A.K.:
- Tak, tutaj się urodziłem, mieszkam z rodziną. Wyjechałem wprawdzie do Wrocławia na studia, ale wróciłem i pewnie już tutaj zostanę.
M.Z.: - Kierunek studiów był związany z tym, co robisz odkąd wróciłeś, czy – jak to często bywa - życie zaskoczyło pomysłem na życie?
A.K.:
- Bezpośrednio związany. Skończyłem zootechnikę na Akademii Rolniczej. Po studiach pracowałem w ogrodzie zoologicznym, byłem asystentem państwa Gucwińskich przez siedem lat. W tym czasie ukończyłem również studia podyplomowe z zakresu architektury krajobrazu na Politechnice Wrocławskiej. Sądziłem, że to praca mojego życia, ale im dłużej tam byłem, tym więcej pozytywnych stron życia widziałem tutaj.
M.Z.: - Porzuciłeś więc tygrysy, wybierając kozy i barany.
A.K.:
- Tak. Zacząłem od owcy wrzosówki, chcąc , by owce były atrakcją dla turystów, którzy do nas przyjeżdżają, bo wraz z żoną prowadzę gospodarstwo agroturystyczne w Bóbrce.
M.Z.: - Ciekawi to mieszczuchów?
A.K.: -
Owszem. Ale przede wszystkich chciałem, żeby owce wróciły do Bóbrki. One tu w Bieszczadach przecież były, choć rodzaj hodowli był zupełnie inny niż np. na Podhalu, gdzie jest instytucja bacy, któremu górale oddają owce na czas wypasu. Z dzieciństwa pamiętam, że tutaj w Bóbrce było sporo owiec i bydła, kiedy się je wypędzało na pastwiska, trudno było przejechać drogą przez wieś. Teraz tylko ja i jeszcze jeden gość hodujemy owce i kozy.
M.Z.: - I co z tą wrzosówką było dalej?
A.K.
: - Na Bazylach, gdzie mam kawałek ojcowizny zrobiłem sobie przyczółek, tam w okresie lata owce zostawały. Trwało to cztery lata.
M.Z.: - A co na to niedźwiedzie?
A.K.:
- Pastwisko było oczywiście ogrodzone, ale niedźwiedź przechodził przez nie kilka razy, niszcząc je oczywiście. Nigdy jednak nie ruszał owiec. Naprawiałem ogrodzenie, potem on wracał i znów je niszczył, to było nawet śmieszne.
M.Z.: - Ale przestało być...
A.K.:
- Przestało, kiedy pojawiły się kozy i... wilki. Właśnie minął rok odkąd zdziesiątkowały stado kóz. Straciłem prawie wszystko. To była koza karpacka, kiedyś tutaj bardzo popularna, a dzisiaj jest właściwie na wyginięciu, więc Instytut Zootechniki w Balicach k/Krakowa stworzył program restytucji rasy, do którego przystąpiłem, bo lubię pracę hodowlaną.
M.Z.: - A konkretnie?
A.K.:
- Najpierw jeździłem po całym pasie południowej Polski, kupowałem dorosłe kozy, wiedząc jak koza karpacka powinna wyglądać. Zebrałem piętnaście sztuk, z których dziesięć zostało zaakceptowanych do hodowli przez naukowców z Krakowa, pięć sprzedałem. Potem dobiera się pary do rozrodu, obserwuje się potomstwo, czy odpowiada cechom rasy, jeśli nie, to się je eliminuje...
M.Z.: - Jakim sposobem eliminuje? Albo wiesz co? ...może lepiej nie mów!
A.K.:
- Nie, nie, spokojnie... Eliminuję, czyli sprzedaję ludziom, którzy użytkują kozy w kierunku mlecznym. Rasowe pozostawały w stadzie.
M.Z.: - Do czasu ataku wilków. Opowiedz o tym.
A.K.:
- Około godziny szóstej rano, wypuściłem kozy z koszaru nocnego na ogrodzone pastwisko. Pojechałem do domu zrobić śniadanie turystom (śmiech). Wróciłem po czterech godzinach, z dwudziestu pięciu sztuk zostały trzy matki, z których jedna była w takim stanie, że musiała być uśpiona przez weterynarza, dwoje koźląt, które żyły, ale miały wnętrzności na wierzchu musiałem dobić sam. To była dla mnie trauma, przeżyłem szok. Tamtego roku odchowały się wszystkie, co się naprawdę rzadko zdarza. Były piękne. I w dodatku więcej dziewczyn niż chłopaków, co dla hodowli jest bardzo korzystne. Do dziś nie rozumiem, skąd wyższość życia wilka nad życiem kozy, wielu kóz.
M.Z.: - Wilki je zabiły ale nie zjadły? Co dalej?
A.K.:
- Skosztowały co nieco, głównie wnętrzności. Musiałem najpierw te zabite kozy i koźlęta pozbierać... Sobota to taki dzień, kiedy wszystkie służby - weterynaria, ochrona środowiska mają wolne, więc odbijałem się od automatycznych sekretarek i byłem w kropce, bo kozy były porozrzucane po całym pastwisku, a pastwiska są przy szlaku spacerowym. Wiedziałem, że zaraz po śniadaniu goście na ten szlak wyjdą, zrobią zdjęcia, które pojawią się potem na Facebooku, kto wie z jakim komentarzem...
M.Z.: - Czemuś nie pozbierał tych martwych zwierząt?
A.K.:
- Przepisy są takie, że ja muszę czekać na pracowników ochrony środowiska, którzy muszą stwierdzić, że to był rzeczywiście atak wilków. W końcu zadzwoniłem na policję do Polańczyka, zrobiłem zdjęcia, policjant przyjechał, spisał protokół i zdecydowaliśmy, żeby wszystkie zagryzione sztuki wrzucić na przyczepę i przykryć plandeką. Było gorąco, a ochrona środowiska pojawiła się w poniedziałek po południu, bo okazało się, że takich przypadków było więcej .Kiedy zaczęli sprawdzanie, to smród był straszny, bo to wszystko już zaczęło się rozkładać, było pełno robactwa. Potem firma utylizacyjna z Przewrotnego przyjechała i zabrała to wszystko do utylizacji. Tutaj mała konkluzja, uważam że w dni wolne od pracy powinny być dyżury w biurze Ochrony Środowiska ponieważ wilki nie mają dni wolnych od „pracy”. Straciłem wszystko, co osiągnąłem ogromnym wysiłkiem wielkim nakładem pracy...
M.Z.: - Ale nie poddałeś się, masz kolejne stado.
A.K.:
- Nie poddałem się, ale nie będzie „do trzech razy sztuka”, jeśli sytuacja się powtórzy, pójdę w ślady tych, wielu osób w Bieszczadach, które zrezygnowały z hodowli z tego powodu, że ich stada zostały zdziesiątkowane przez wilki. Jeśli nic się nie zmieni, to skończy się tak, że zwierzęta hodowlane z bieszczadzkiego krajobrazu znikną. Trzeba mieć tego świadomość. Kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy kochają wilki...
M.Z.: - Wszyscy kochamy wilki, to takie piękne, dzikie i wolne zwierzęta są...
A.K.:
- Tak, ja też uważam, że miejsce dla wilków w Bieszczadach jest, ale nie na farmie. My, hodowcy jesteśmy po prostu opuszczeni. Bo co można w tej chwili zrobić? Można zmienić prawo, a to muszą zrobić politycy. Myślę tu o parlamentarzystach różnych opcji politycznych. Żeby mogli to zrobić, to muszą się tym zająć. Kiedy pojawią się tutaj, na spotkaniach o tym mówię, ale to jest rzucanie grochem o ścianę, bo w roku wyborczym tego nie zrobią, temat wilków jest dla nich tematem zbyt śliskim.

(Cały tekst w GB nr 10 - zapraszamy do kupoienie PDF)

 

autor: ZM


powiązane artykuły: